|
|
|
|
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
istnienia po śmierci. - Podoba ci się? - zapytał, wstając. - Mógłbym ci to załatwić - stwierdził nagle tak poważnym tonem, że Summer wybuchnęła śmiechem. - Wiesz co? - Wyjęła mu pusty kubek z ręki i ru szyła w stronę domu. - Jesteś nie mniej zwariowany niż ja! Czwartek był dniem zielonego groszku. Widząc, jak Cameron dobrze sobie radzi, Summer zostawiła go z robotą i poszła na łąkę odwiedzić koniki. Przywitaw szy się z nimi, usiadła na swoim pniu, wyjęła piszczałkę i zaczęła grać. Nie była zdziwiona tym, co powiedziała jej muzyka. Bardzo polubiła Camerona. Z przyjemnością wspo minała wczorajszą rozmowę przy księżycu. Nie uwie rzyła w jego teorie o życiu po śmierci, lecz szanowała jego racje, gdyż wygłaszał je z ogromnym zapałem. Ale muzyka mówiła jeszcze o czymś. 80 " OBCY Z westchnieniem odłożyła piszczałkę. Towarzystwo tego mężczyzny było zbyt miłe. Za bardzo lubiła na niego patrzeć, rozmawiać z nim. Miała niepokojące wrażenie, że zaczyna go kochać. A ta miłość nie miałaby przyszłości. Cameron nie mógłby zostać na Pride, ona zaś nie opuściłaby wyspy. Powinna go odesłać, nim sprawy zajdą za daleko, lecz nie była w stanie. Pożegnała kucyki i z ciężkim sercem wróciła do domu. Kiedy groszek został obgotowany, zapakowany w torebki i zamrożony, Cameron poprosił Summer, by pokazała mu wyspę. Zgodziła się chętnie, bo poza domem i łąką kochała również inne miejsca. Ruszyli drogą w kierunku masywnych wzgórz, broniących dostępu do wybrzeża od strony stałego lądu. Półkoliście otaczały dolinę, tworząc naturalny amfiteatr. Wspięli się na jeden z wierzchołków i wpa trzyli w odległy łańcuch małych wysepek, ciągnący się aż po horyzont. Widoczność była dobra, więc mogli dostrzec mgliste zarysy lądu. Cameron objął ją ramieniem. - Czy byłaś kiedyś w Bangor? Nie od razu odpowiedziała. Rozkoszowała się uczuciem spokoju, jakiego doznawała w obecności tego człowieka, już od pierwszego dnia jego przy bycia. - Tak, byłam. Woziłam tam liście do laboratorium. - A w Portland? - Nie. - W Bostonie? - Też nie. - A Nowym Jorku? OBCY " 81 Potrząsnęła głową. - yle bym się czuła w tak wielkim mieście. - Nie jesteś go ciekawa? - Jestem, ale wolę oglądać je na kasetach. Mam filmy o wszystkich wielkich miastach Ameryki. Często do nich wracam. Fascynują mnie obrazy ludzi, ulic, świateł, samochodów. Ale to wystarczy. - Uniosła ku niemu twarz. Był tak blisko. Miał taką ciepłą skórę i tak kuszące wargi. - A ty? Zwiedzałeś te miejsca? - zapytała z roztarg nieniem. - Nie. Prowadzę badania w okolicach raczej od dalonych od wielkich ośrodków. Ale chciałbym je kiedyś odwiedzić. Westchnęła i znów wpatrzyła się w ocean. - Na pewno odwiedzisz. Ty się nie boisz świata. Możesz robić, co zechcesz. - Wskazała przed siebie. - Widzisz tę ostrą skałkę, sterczącą w połowie drogi między nami a najbliższą wyspą? - Tak. Tam jest chyba zainstalowana mglista boja. - Boja przeciwmgielna. Rzeczywiście jest i dzwoni, kiedy widoczność staje się słaba. Ale nie o to mi chodzi. Popatrz jeszcze na prawo. - Widzę wysepkę z trzema wierzchołkami. - Właśnie. Są jak wierzchołki góry lodowej. Pod wodą piętrzą się skały. Tam rozbił się statek mojego pradziadka. On jeden z całej załogi ocalał. Wyrzuciło go na brzeg. - Jak się domyślam, twoja prababka znalazła go i zajęła się nim? - Tak. Wzięła go do domu i opatrzyła mu rany. - A potem zrobili dziecko - dokończył z uśmie chem. - Bardzo miło. 82 " OBCY - Niezupełnie. Odszedł już następnego dnia. Zaled wie spróbowała nieba, nie miała już nic. - Nieprawda, miała dziecko, któremu mogła prze kazać sztukę uzdrawiania. A jak było z twoją babcią? Czy spotkała dziadka w równie niezwykłych okolicz nościach? - Mały samolot rozbił się na łące. To była jedna z tych pierwszych maszyn, prymitywna, z otwartym kokpitem i słabym silnikiem. O ile wiem, babcia była wściekła, bo pilot spłoszył kuce. - To one już wtedy tam były? - One były, zanim jeszcze nastali tu ludzie, ale ich pochodzenie jest tak samo tajemnicze jak ich znikanie każdej jesieni i pojawianie się na wiosnę. - Czy twój dziadek bardzo ucierpiał przy wy padku? - Nie na tyle, by nie uwieść babci i nie zniknąć następnego dnia. - I nigdy już go nie zobaczyła? - Nigdy. Cameron spojrzał na nią rozbawiony. - Trzeba przyznać, że VanVornowny umieją dbać o ciągłość rodu. Wystarczy, żeby jakaś zdrzemnęła się z mężczyzną przez jedną noc, a już ma dziecko. - Przespała się - poprawiła odruchowo Summer, ale nie było jej do śmiechu. - To jest przekleństwo naszego losu - powiedziała smutno. - A właściwie ich losu, bo wszystko skończy się na mnie. Nie dam się namówić mężczyznie na jednonocną przygodę. - Jak w takim razie będziesz miała dziecko? - Może w ogóle nie będę go miała. - Ale wtedy twoja sztuka umrze razem z tobą i nie będzie kto miał leczyć ludzi na wyspie. OBCY " 83 - I tak kiedyś do tego dojdzie. Mówiłam ci, że zdolności słabną w kolejnych pokoleniach. - Nie powiedziałbym tego. Przecież uzdrowiłaś chłopca Shutterów. - Nie wiem, czy moje lekarstwo mu pomogło. - Ale ja wiem, bo przypadkiem słyszałem o tym w sklepie. Naprawdę pomogłaś temu dziecku, więc wasza sztuka nie zanikła. Powinnaś mieć więcej wiary w siebie, Summer. - Może - powiedziała bez przekonania. - A jednak nie masz. Dlaczego? - Ponieważ potrafię tylko przyrządzać leki. Nie umiem uzdrawiać przez nakładanie rąk, tak jak one. - One wierzyły w swoją moc. Może w tym cały sekret. - Nie. Musiało być coś więcej. Gdzieś tam, u po czątków rodu VanVorn, istniało zródło czystej siły.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|
|
|