Podobne
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Dowódca najemników nie miał czasu zastanawiać się, kto podsunął Bhorom ten pomysł.
Pojazdy skręciły tuż przed liniami Jannówi obsypały je pociskami. Zaraz potem świat eksplodował.
Na schodach stłoczyli się oficerowie wybiegający z bunkra. Alex posłał tam granat i ostrzelał
spanikowanych wrogów. Niemal w tej samej chwili do wejścia dotarła fala uderzeniowa wywołana
bliskimi wybuchami. Potężny podmuch wepchnął Stena do bunkra. Mantisowiec potoczył się po
bezwładnych ciałach.
Był na samym dole.
Zsunął się z lepkiego od krwi trupa, wstał, lecz zaraz przykucnął, dostrzegając
czarnobrodego Khoreę. Huknęła seria i światła w bunkrze zgasły.
Z góry dobiegał zgiełk bitwy. Sten ostrożnie ruszył poprzez kompletny mrok.
Podziemne stanowisko dowodzenia miało ze sto metrów kwadratowych. I było prawie
puste. Tylko Khorea i Sten.
Stopa pułkownika trafiła na jakiś przedmiot. Sten uklęknął i pomacał dłonią. Mysz
komputerowa. Rzucił ją przed siebie. I omal nie zginął, gdy pociski trafiły nie w to miejsce, gdzie
urządzenie uderzyło o podłogę, ale przeleciały tuż obok głowy Stena.
Przepraszam, generale. Brałem pana za większego idiotę.
Rozpłaszczony na betonie Sten szukał wyjścia z sytuacji. Mniejsza o wojnę na górze.
Siedzisz tu w ciemności, polując na drugiego takiego kreta, który też ma wielką chrapkę na twoją
głowę.
Oddychając ciężko i wbijając oczy w pustkę, Mantisowiec popełzł na czworakach, jak
ślepiec badając przestrzeń przed sobą. A, to mikrofon z przewodem... ciekawe... długi ten sznur
elektryczny.
Sten podsunął się do wspornika, po czym przełożył kabel przez spust osobistej broni. Potem
zablokował karabin i odczołgał się na bok. Kabla starczyło na pięć metrów.
Broń mierzyła prosto w sufit. Sten pociągnął sznur na próbę. Karabin wypalił, rykoszet
zagwizdał w powietrzu, zatańczył między sklepieniem, podłogą, ścianami...
Khorea strzelił w kierunku zródła błysku.
Sten szarpnął za kabel, aż broń przeszła automatycznie na ogień ciągły, opróżniając cały
magazynek. Generał wyjrzał zza pulpitu i przymierzył się do strzału, który miał zakończyć ten
dziwny pojedynek. Oślepiony blaskiem serii ledwie dojrzał sylwetkę Stena. Noża, wbijanego w
podstawę czaszki, chyba już nie poczuł. Pułkownik zderzył się z trupem i przewrócił boleśnie na
pochylony stół.
Nagle zapadła cisza przerywana jedynie odległymi wystrzałami zwycięskich Bhorów,
krzykami najemników i kompanów. Ci drudzy wypadli czym prędzej z okopu, by wziąć udział w
dobijaniu Jannów.
Sten przysunął sobie nogą jakieś krzesło i usiadł w ciemności. Uznał, że pora pomyśleć o
zemście na Parralu.
ROZDZIAA CZTERDZIESTY TRZECI
Spotkanie zorganizowano na ziemi niczyjej, na planetoidzie krążącej pomiędzy wrogimi
obozami Gromady Wilka. Sam asteroid uchodził za miejsce święte, ponieważ Talamein postawił na
nim stopę, gdy po raz pierwszy przybył do skupiska.
Otoczenie przypominało nieco park. Była tu rozległa łąka, miło szemrzące strumyki oraz
gęste lasy z drobną zwierzyną. I niewielka kaplica, jedyny budynek na planetce.
Po przeciwnych stronach małej świątyni stały dwa pokazne oddziały, oba z bronią gotową
do strzału. To straż osobista rywalizujących proroków. Wieki wrogości zrobiły swoje: żołnierze o
niczym tak nie marzyli, jak o zmasakrowaniu przeciwnika. Ich palce cały czas nerwowo błądziły w
okolicach spustów.
Spomiędzy gwardzistów wyszedł najpierw Theodomir, niedługo potem pojawił się Inglid.
Prorocy ruszyli ku sobie poprzez trawę. Obaj nieufni, niepewni następnej chwili. Przystanęli, gdy
dzielił ich ledwie metr.
Theodomir uśmiechnął się krzywo i rozłożył szeroko ramiona.
Inglid, też z rozjaśnioną twarzą, uczynił krok i łagodnie objął rywala. Gdy się odsunął, łzy
ciekły mu po policzkach.
- Bracie Inglidzie, co za radość widzieć cię wreszcie na własne oczy.
- Bracie, powiedziałeś. Nader to stosowne. Ja również w głębi duszy byłem pewien, żeś mi
bratem, Theodomirze.
- Mimo niejakich trudności.
- Właśnie. Mimo.
Znów się objęli, po czym ramię w ramię podążyli ku kaplicy, przed którą zawczasu
ustawiono niewielki, okryty białem płótnem stół. Nad nim wisiała kolorowa osłona, po bokach zaś
czekały wygodne fotele. Na blacie leżały jakieś dokumenty oraz dwa tradycyjne pióra. Prorocy
usiedli, uśmiechając się do siebie.
- Wreszcie pokój - odezwał się Theodomir.
- Tak, bracie Theodomirze. W końcu dożyliśmy tej wspaniałej chwili.
Theodomir poczuł się gospodarzem, więc nalał wina. Ujął kielich i upił łyk.
- Talamein z pewnością raduje się, patrząc na nas z niebios - rzekł, przełknąwszy trunek. -
Jest szczęśliwy, że zgoda zapanuje wśród Jego dzieci.
Inglid już chciał ryknąć potężnie, ale opamiętał się i tylko skromnie siorbnął wina.
- Głupi byliśmy - oznajmił ze skruchą. - Ostatecznie, co nas dzieli? To tylko kwestia
autorytetu, doczesnych tytułów, a nie teologii.
Załgany bydlak, pomyślał Theodomir i uśmiechnął się jeszcze serdeczniej.
Podstępna kanalia, rzucił w duchu Inglid i oddał uśmiech, wyciągając dłoń ponad stołem.
- Bracie - powiedział Theodomir cicho, ale głosem nabrzmiałym emocją.
- Bracie - odparł Inglid, równie wzruszony i dodatkowo zapłakany. Oddałby w tym
momencie cały świat za jedną działkę narkotyku.
- Z różnicami łatwo się uporamy - stwierdził Theodomir, spoglądając ukradkiem na
strażników Inglida. Najchętniej złapałby tego niedoćpanego pokurcza za gardło i wydusił z niego
życie. - Doznałem w tej materii olśnienia - kontynuował. - Talamein mnie nawiedził.
- Dziwne - wtrącił Inglid. - Ja też doznałem podobnego objawienia. - I pomyślał o stratach
poniesionych przez jego wojska. O kosztach wojny, która już solidnie nadwerężyła Zwięty Skarb.
Niemniej tego dupka naprzeciwko gotów był wybebeszyć nawet za darmo.
- A więc proponuję zawarcie paktu - powiedział Theodomir. - Pora na ekumenizm.
Inglid przytaknÄ…Å‚.
- Wygasimy wrogość - ciągnął Theodomir. - Każdy z nas zostanie przywódcą w swoim
regionie Gromady Wilka. Obaj uznamy się wzajemnie w roli prawdziwych proroków.
- Zgoda - odparł Inglid z dziwną gorliwością. - Zakończymy rozlew krwi. Zajmiemy się
naszym zasadniczym i jedynym obowiązkiem. - Inglid skłonił głowę. - Zbawianiem dusz wiernych.
A za dwa lata najadę twój Sanctus z pół milionem Jannów i wdepczę cię w błoto, pomyślał.
Theodomir poklepał leżące przed nim papiery. Były to pospiesznie przygotowane przez
urzędników porozumienia o pokoju i współpracy.
- Zanim podpiszemy dokumenty, bracie - powiedział - czy zgodzisz się odprawić wspólnie
ze mną nabożeństwo?
Wskazał na kaplicę.
- Tylko we dwóch staniemy przed ołtarzem, śpiewając na chwałę Talameina.
Ale glista, pomyślał Inglid. Heretyk pierdolony. Czy nie ma dla ciebie nic świętego?
- Cudowna propozycja - odparł głośno.
Obaj wolno ruszyli do kaplicy.
Parral rozparł się w fotelu. Na monitorze obserwował, jak prorocy otwierają niewielkie
wrota i znikają w budynku. Drzwi zatrzasnęły się na głucho.
Azy płynęły kupcowi po policzkach. Nigdy jeszcze nie widział równie komicznego
widowiska. Dwóch idiotów mianujących się wzajemnie braćmi, chociaż jeden drugiego w łyżce
wody by utopił.
Parral zadzwonił na służącego. Trzeba opić sukces. Mistrzowskie posunięcie. Theodomir
sprzeciwiał się z początku, wrzeszczał jak opętany, dostał niemal piany na pysku, ale gdy usłyszał
cały plan, nagle zrobił się potulny niczym boża owieczka. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karro31.pev.pl
  •  
    Copyright © 2006 MySite. Designed by Web Page Templates