Podobne
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wokół włazu buchnął obłok białej pary. Wypchnęłam właz i wyczołgałam się z puszki.
I zaczęłam spadać. Na szczęście, wlokący się za mną hamak wyhamował mój upadek i
łagodnie zsunęłam się na posadzkę. Poczekałam, aż obeschnę, po czym usiadłam i zdarłam ze
skóry wszystkie mosiężne krążki. Przesunęłam dłonią po głowie i poczułam pod palcami
krótką szczeć. Włosy mi odrastały.
A potem stałam już na parkingu pod gwiazdzistym niebem, ubrana w zielony
kombinezon. Wszędzie dookoła rosły sosny. Poszarpane chmurki mojego oddechu odpływały
w noc. Skąd te sosny? Musieli mnie gdzieś przewiezć.
Nie było reflektorów, syren ani pokrzykujących strażników - tylko ja sama, stojąca w
kałuży deszczówki. Dwa wojskowe dżipy. Ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym. A za
ogrodzeniem drzewa, gwiazdy i asfaltowa droga. Czyżby zamrozili wszystkich na świecie?
Nie. Zamierzałam zdezerterować, i to najszybciej jak się da. A do tego potrzebne mi były
buty.
Jezdziłam zgniłozielonym dżipem w kółko po parkingu. Mgła w snopach światła z
reflektorów. Opony rozchlapujące wodę w kałużach. W koło, w koło. Leciałam jak kos w
eksplozjach rozświetlonej wody, przemoczona do suchej nitki. I śmiałam się jak obłąkana.
W ogrodzeniu była brama, której zamknięte skrzydła ktoś spiął łańcuchem. Reflektory
zanurkowały prosto w nią. Dżip wyrwał ją z ogrodzenia, podskoczył na niej i powiózł mnie w
las.
Droga spływała po stokach ciemnych wzgórz, pokrytych jodłową sierścią i porośniętych
gąsienicami jeżynowych zarośli. Nad drzewami przelewała się rzeka gwiazd. Pałki i trojeść
machały do nas z przydrożnego rowu, zachęcały, żeby do nich zjechać, ale dżip mocno
trzymał się oponami grzbietu drogi.
Droga przypominała czarnego węża z brzozami zamiast żeber. Dżip znajdował się w jego
brzuchu. Włosy siekły mnie po oczach; rosły błyskawicznie i ciągnęły się jak syrop
karmelowy. Szczękałam zębami. W uszach grały mi marimby i harfy eolskie. Poboczem
maszerowały czerwone odblaski na słupach - płonące iskry, które szybko zostawały w tyle.
Zpiewałam wymyślone na poczekaniu piosenki w rytmie szczękania moich zębów.
Wyrwałam się z wojska. Jeżeli włosy będą mi dalej rosły w takim tempie, do rana będę miała
prawdziwą szopę kudłów; mogłabym uwić sobie w niej gniazdko i się w nim ukryć, a
żandarmeria nigdy mnie nie znajdzie. Zamieszkam w niezbadanych jaskiniach we wnętrzu
pasma dzikich gór zbudowanych z brudnych blond włosów.
Dżip wycinał świszczący tunel w nieruchomej nocy i muzyce świerszczy. Turbiny
wyśpiewywały metanolowe songi, które przez karoserię przenosiły się wprost do moich
kości. Wiatr zawodził symfonie odmrożeniowe, którymi jak kolcami nabijał płatki moich
uszu. Rzep i oset. Dąb i wiąz. Mgła przeszła w mżawkę, kłuła mnie w twarz, ściekała
strużkami po przedniej szybie. Robiło mi się niedobrze, kiedy próbowałam śledzić je
wzrokiem. Włochata szara ćma wycięła stroboskopowy zygzak w świetle reflektorów i
rozbiła się na szybie, brudząc ją żółtą mazią. Plask!
Niezła sztuczka, pomyślałam.
Z przodu, za wzniesieniem, las zaczynał świecić i zza pagórka wyłoniła się para
reflektorów, która zaraz znów zniknęła mi z oczu. Przypomniałam sobie ideę pasów ruchu i
przepisy drogowe i zjechałam na prawo. Pamięć pomału mi wracała.
Reflektory pędziły w dół zbocza, aż w końcu połączyły się z ciężarówką szeroką jak cała
droga i dwa razy wyższą. Na spotkanie ze mną gnały nieprzeliczone tony światła i
rozpłaszczających wszystko opon. Dżip wrył się w ścianę lodowatej wody. Usztywniłam ręce
w łokciach i zaparłam się o kierownicę. Płuca wypełnił mi dieslowski odór, woda pociekła za
kołnierz. Kontakt z drugim człowiekiem.
Deszcz rozpadał się na dobre: łomotał kanonadą o jezdnię, terkotał głośno na masce
wozu. Dżip wyjechał zza zakrętu i nagle znalezliśmy się wśród schludnych domków na
przedmieściach. Meble ogrodowe z białego metalu i rowerki na wysypanych białym żwirem
podjazdach. Kościół. Remiza strażacka. Warsztat samochodowy z podwórkiem pełnym
wraków.
Kilka pytań nie dawało mi spokoju. Czy żandarmi pomyślą, że uciekłam, czy że zostałam
wykradziona? Czy przekazali już mój rysopis lokalnej policji? Czy do niego pasuję? Jak to
możliwe, że widzę dobrze bez okularów? Jak długo dam radę prowadzić, nim zasnę? Od
dwudziestu lat nie spałam. Ani nie jadłam.
Dżip minął w wolnym tempie biały gmach ozdobiony sztukaterią, na którego dachu
świecił pomarańczowy neon KRGIELNIA. Przy drzwiach drugi neon, zielony, obwieszczał
PIWO I PIZZA. Dżip wjechał na parking i zgasił silnik.
Wysiadłam, cała zesztywniała. Lało jak z cebra. Usłyszałam dzwięki muzyki. Nie miałam
butów, nie miałam pieniędzy, nie wiedziałam nawet, czy ludzie nie mówią tu w jakimś innym
języku. Spojrzałam na ćmę rozpłaszczoną na szybie. Poruszyła jednym odnóżem. A może to
deszcz nim poruszył? Para ciekła mi z ust. Zdrapałam żółtą plamę palcem wskazującym,
który następnie wytarł się o mój język. Wyczułam, że ćma wciąż żyje, więc ją przełknęłam.
W moim brzuchu zmieniła się w ciepły, czerwony węgielek. Nabrałam odwagi.
Przeszłam przez parking i przez szklane drzwi weszłam do środka. Stanęłam na gryzącym
zielonym dywanie wyściełającym niską, dudniącą echem stodołę. Durna muzyka wylewała
się z wbudowanych w sufit głośników. Zielony dywan ciągnął się przez całą długość
budynku. Stojaki z kulami do kręgli i pochylnie prowadziły na boki, do poszczególnych
torów. Z prawej strony miałam dwadzieścia torów z lakierowanego drewna, dziesięć stołów [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karro31.pev.pl
  •  
    Copyright © 2006 MySite. Designed by Web Page Templates