[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jej szyja wydawała się zbyt długa a twarz za wąska, lecz czy pierwsza z brzegu smoczyca nie posiada właśnie takich cech? W dodatku ta biała sierść, to znaczy włosy. . . ! Myśli w mej głowie goniły jedna drugą a umysł działał jak dobrze naoliwiona maszyneria. Ileż to lat ma ten smoczy ideał urody? Czternaście? Czy nie jest to przypadkiem ten najgorszy okres, gdy je się za dwóch, a rośnie za trzech? Istniała całkiem poważna możliwość, że Jagoda za mniej więcej rok zbrzydnie w oczach młodego smoka, to znaczy: wyładnieje w ludzkich. Chociaż, oczywiście nie na- bierze kolorów. Na próbę dodałem mirażowi Jagody trochę ciała, zaokrągliłem ją tu i ówdzie. Zachęcony rezultatem, działałem dalej. Czy ona musi ciągle nosić męskie łachy, w których jej wyjątkowo nie do twarzy? Zrozumiałe, że na włóczęgę po dżungli najlepsze są spodnie, ale czy nie ma ani jednej sukienki? Ubrałem dziewczynę w lekki jedwab barwy moreli. Przez minutę czy dwie próbowałem udrapować go na niej i spiąć, biorąc za wzór stroje Księżycowego Kwiatu. Owinąłem Jagodzie wokół głowy warkocze, dotąd smętnie dyndające po obu stronach twarzy i wpią- łem w nie kwiatek pod kolor sukienki. Wyglądało to coraz lepiej. Dziewczęta za moich szczenięcych lat w %7łmijowych Pagórkach, były dla mnie ruchomymi elementami tła w kolorowych sukienkach, lecz przypominałem sobie, że od święta malowały brwi i robiły kreski koło oczu. Niepewny efektów, ostroż- nie podkreśliłem oczy na wizerunku i pociągnąłem rzęsy na czarno. Gapiłem się potem na skończoną już całość i nie wierzyłem własnym oczom. Czy ja byłem ślepy? Przecież to stworzenie będzie naprawdę bardzo atrakcyjne! Tymczasem słońce przesuwało się na niebie i zagarniało coraz to nowe połacie cienia pod skałami. W końcu siedziałem już w pełnym jego blasku, pod ulewą promieni gorących jak ukrop. Ułowiłem jakiś ruch samym kątem oka. Obróciłem głowę, część uwagi poświęcając podtrzymaniu mirażu, bo żal mi było wykonanej pracy. Tuż obok stał %7ływe Srebro, przyglądając się z aprobatą portretowi siostry. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, potem napisał palcem na piasku, niezręcznymi, 128 dziecięcymi znakami: Bardzo ładnie. Tak jak mama. Podjąłem rozmowę , pisząc również na piasku: Jagoda jest. . . i zrobi- łem zachęcający gest, by dokończył. Interesowała mnie jego opinia, choć różnica wieku między nami wynosiła dziewięć lat. Wyglądał na bystrego. Zastanawiał się przez chwilę, pocierając wargi wierzchem dłoni. Buzia rozjaśniła mu się, gdy dopisywał: . . . duża i mądra. Przewróciłem go na piasek i połaskotałem. Cwane i lojalne rodzeństwo ma Jagoda. Iluzja rozwiała się, a na mnie zwalił się raptow- nie ciężar wielu ciepłych ciałek, twardych kolanek i spiczastych łokci. Jak tu się dłużej boczyć? Podczas tej walki na niby, zorientowałem się, że pośród dzieciarni dokazuje rude szczenię. Liska! Pożeracz Chmur przyprowadził ją ze sobą. Miętosiłem serdecznie tę puchatą kulkę, a Liska z zachwytem podkładała się pod chętne do pieszczot dłonie. Aasiła się i przewracała na grzbiet, by podrapać ją po brzuszku. Wkrótce dzieci rozproszyły się na plaży. %7ływe Srebro i Tygrysek weszli do wody, Liska droczyła się z falami, Błyskawica szukał muszli a bliznięta rozpo- częły budowę piaskowej fortecy. Czteroletnie maluchy były tak podobne do sie- bie, że odróżniałem Blaska tylko po kolorze kusych spodenek. Pewnie za jakiś czas pojawią się przynajmniej drobne różnice, lecz na razie wyglądały dla mnie zupełnie jednakowo. Nie miałem żadnego zajęcia. Gdybym wrócił w tej chwili do domu maga, musiałbym pomagać Księżycowemu Kwiatowi w jakiejś babskiej robocie, po prostu z przyzwoitości. Na samą myśl o tym znów zaczynałem się burzyć. Ostatecznie powinno to należeć do obowiązków Jagody. Słony być może zacząłby na nowo poruszać niezręczne tematy lub troszczyć się o moje nadwe- rężone zdrowie. Losie, ochraniaj niewinnych! Przy wodospadzie natknąłbym się pewnie na tamtą mieszaną gatunkowo parkę, jak patrzą sobie czule w oczy. A sa- motna wyprawa gdzieś w dalsze rejony wyspy mogła skończyć się spotkaniem z obcym smokiem, niekoniecznie przyjaznie nastawionym do nieproszonego go- ścia. Postanowiłem zostać tu, gdzie byłem. Dlaczego by nie cofnąć się nieco do czasów dzieciństwa? Pomóc Słonecznej i Blaskowi usypać kopiec z piasku, wy- kąpać się i przy okazji wynurkować dla Błyskawicy większą muszlę niż te na brzegu. Lub połazić po skałach zanurzonych w morzu, tak jak właśnie robili to Tygrysek z bratem. Liska odważnie poszła w ich ślady, przeskakując z kamienia na kamień. Z początku bez niepokoju obserwowałem tę zabawę, ale dzieciaki gra- moliły się coraz dalej i dalej, aż zastanowiłem się, czy nie jest to jednak trochę niebezpieczne. (Wyrazna oznaka, że robiłem się beznadziejnie dorosły.) Nie cho- dziło tu o upadek do wody, bo dzieci wychowane nad oceanem pływały jak ryby. Grozne mogło być uwięznięcie między głazami lub złamanie nogi w kostce. Była też tam Liska, której, niestety, nie zdążyłem nauczyć pływać. Chłopcy położyli się na brzuchach na ostatnim kamieniu i patrzyli w głębię. Osłoniłem oczy dłonią. Słońce odbijało się od fal, migocąc oślepiająco, lecz zda- wało mi się, że widzę w wodzie jakieś poruszenie. Zamrugałem. Nie, to nie było 129 złudzenie! Powtórnie zobaczyłem, jak na moment wynurza się ponad fale krą- gła głowa i para rąk, sięgając ku wyciągniętym beztrosko dziecięcym dłoniom (!). Zerwałem się na równe nogi. Mimo upału poczułem zimny dreszcz. Syreny! Rzuciłem się czym prędzej, by zabrać dzieci z niebezpiecznego miejsca. Choć spieszyłem się jak mogłem, jednak nie zdążyłem. Ciekawska Liska dotarła do chłopców przede mną. Wyciągnęła szyję, by zobaczyć, co też ciekawego dzieje się w wodzie. Wychyliła się, poślizgnęły się jej łapy i spadła. Nie było chwili do namysłu. Rzuciłem się do wody głową naprzód. Przerażony tym, co się stało, nie pamiętałem, że cokolwiek może grozić mnie. A przecież nie miałem nawet noża. Oślepiły mnie na chwilę pęcherzyki powietrza we wzburzonej wodzie. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. O coś się otarłem. Sięgnąłem na oślep i poczułem pod ręką futerko. Zaci- snąłem palce, poderwałem się wraz ze zdobyczą ku powierzchni. Smoczątko by- ło dziwnie ciężkie. W przezroczystej wodzie zobaczyłem niewyrazny, ciemny kształt. Twarde pazury wpiły się w me przedramię. Szarpnąłem się, uderzyłem wyprostowanymi palcami, celując w oczy. Stwór uchylił się i ugryzł mnie w rękę. Szamotaliśmy się przez sekundę. Poczułem obce palce wczepi
jące się we włosy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|