|
|
|
|
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w słońcu tafli wody. Szorstek rozejrzał się gorączkowo; stał tuż przy Grabowskim, kiedy rozdzielił ich napierający tłum. Chwilę pózniej już nie było po Grabowskim śladu. Wściekły zacisnął dłonie w pięści. *** Sieniuć przyjął tę wiadomość prawie spokojnie. Widzieliście, jak szedł w stronę plaży? Szorstek kiwnął głową. Jeszcze teraz widział tę twarz odpływającą w ciżbie plażowiczów w stronę rzeki. Może zauważył was i chciał po prostu umknąć? ? Było to pytanie retoryczne. Szorstek pomyślał, że zrobił błąd; mógł po prostu na niego zaczekać na ulicy po co wchodził do tej knajpy? To szczwany lis. Sieniuć poklepał go po ramieniu. Był optymistą. Stało się. Nie martwcie się. Chyba nam nie zginie. *** Te słowa nie sprawdziły się jednak Grabowski niespodziewanie zaginął. Na brzegu rzeki, niedaleko strzeżonej plaży, znaleziono równiutko ułożone jego ubranie. W bocznej kieszonce marynarki tkwił dowód osobisty, w spodniach znajdowała się portmonetka, a w niej ponad trzysta złotych, kilka biletów tramwajo- wych, mały scyzoryk o dwóch ostrzach. Garnitur został na piaszczystej łasze, człowiek zaś zniknął bez śladu. Utopił się chyba powie- dział porucznik Altar. Sieniuć skrzywił się kwaśno. Nie wyciągajcie zbył pochopnych wniosków. Jeśli był złym pływakiem, nie poszedłby przecież na dziką plażę i nie wskakiwałby bez namysłu do wody. Zwłaszcza po takiej wódce... Ano właśnie... Sieniuć nawet nie spojrzał na porucznika. Grabowski nie był szczeniakiem, który dodaje sobie za pomocą alkoholu animuszu przed skokiem w głębinę. Zbytnio go sobie lekceważycie. Allar zmrużył powieki. A jeśli to było samobójstwo? Po naszej rozmowie w sprawie %7łeleńskiego? Porucznik opuścił powieki. Odpowiem wam na to pytanie. Czytaliście jego biografię? Rozumiecie więc, że to twardy przeciw- nik, Złamie go dopiero rozpacz. Ale on nie tak łatwo ulega rozpaczy. Jego nienasyconą chciwość postaramy się odpowiednio wykorzystać... *** Sierżant Zenobiusz z posterunku Kawczyce niedaleko Opola nie miał zbytniej ochoty na codzienny obchód swego rejonu; od rana rozpadał się deszcz, na drogach potworzyły, się wielkie kałuże. Naciągnął w końcu płaszcz, poprawił pas z kaburą. O pięćset metrów dalej znajdowała się stacja, zawsze gwarny peron, bufet, przy którym aż się roiło od piwoszów. Swoich i obcych. Swoich znał i bez trudu przywoływał ich do porządku, z innymi było niekiedy trochę kłopotów, szczególnie z młokosami, którzy już po jednym jasnym usiłowali zdobyć świat. A jaki to był świat przy stacji: kilka domów na krzyż i wielkie przestrzenie pół. Był już blisko peronu, kiedy z hukiem wtoczył się pociąg osobowy z Wrocławia. Postanowił obejrzeć sobie nowo przybyłych. Nigdy nic nie wiadomo... Kiedyś udało mu się zatrzymać dwóch opryszków, którzy z tobołami pełnymi łupów zdążali via Poznań na Wybrzeże, a parę lal temu wpadł nawet na trop rzezimiesz- ka poszukiwanego za pomocą listów gończych. Dostał za to list pochwalny z Komendy Wojewódzkiej i nagrodę ż Głównej. Warto więc przespacerować się po stacji i peronie. Pociąg stał już znieruchomiały pod sztywnym ra- mieniem semafora. Ruszyła pierwsza fala ludzka; najpierw robotnicy pracujący w pobliskiej cementowni. Zlustrował ich bacznym wzrokiem; sami znajomi. Nie wszyscy jednak jeszcze wysiedli. Oto schodzi na peron jakaś para staruszków, chyba przyjechali w odwiedziny do krewnych, tam zaś przemyka się miody człowiek, osłaniając twarz przed deszczem. Rozpadało się na dobre. Sierżant ocierając mokrą twarz chciał już zawrócić do poczekalni, kiedy spo- strzegł kolejnego podróżnego; szedł w samej koszuli, jakiś zmięty. Przyśpieszył kroku, zrównał się niemal z podróżnym, człowiekiem już niemłodym. Tamten jednak wyraznie był usposobiony nietowarzysko, pchnął z rozpędu drzwi do bufetu, skręcił do okiennej wnęki i tam oparł się na łokciach, jak człowiek pragnący tylko spokoju. Sierżant jednak nie dawał się łatwo zbić z tropu. Elastycznym, odmierzonym krokiem zrobił łuk po sali i przystanął w pobliżu gościa w rozchełstanej koszuli. Podszedł bliżej, przypatrzył się bacznie podróżnemu. Miał jakieś wyblakłe spojrzenie, ostre rysy. Wy- dał mu się dziwnie znajomy. Czy przypadkiem gdzieś go już nic widział? Ba, tylko gdzie? Na pewno nie tutaj, w tej małej zabitej deskami miejscowości. Jeśli jednak nic tu, to gdzie? Postanowił rozstrzygnąć swoje wątpliwości. Pan pozwoli dokumenty. Zobaczył zdziwienie w oczach tamtego. Odwrócił się powoli. Miał nadal rozpiętą pod szyją koszulę, wilgotne smugi na twarzy. Czego pan chce? ? zapytał, choć doskonale wiedział, czego może chcieć milicjant na takiej ma- łej stacyjce. Sięgnął więc ręką do kieszeni spodni, gmerał w niej długo, potem zaś na jego twarzy pojawił się wyraz niepewności. Uśmiechnął się blado, niemal przepraszająco. Niech pan sobie wyobrazi, że nie mam przy. sobie żadnych dokumentów. Zostawiłem je w domu. Sierżant zachował surowy wyraz twarzy. A miał je pan kiedyś? Już teraz nic patyczkował się z nim wiele. Ten człowiek coś ukrywał, to było prawic pewne. Znał ta- kich ptaszków. W końcu przesłużył już w milicji swoje dwadzieścia lat. Gdzie pan mieszka? Jakby się zastanowił. W Poznaniu. Ulica? Numer domu? Nazwisko? Opowiadał w innej kolejności. Jan Bączek. Szeroka siedem. Kto to może potwierdzić? Wzruszył obojętnie ramionami. Jeśli mi pan nie wierzy... Sierżant pomyślał, że wiara nic ma tu nic do rzeczy. Po co pan przyjechał i przede wszystkim do kogo? Drgnął. Wyraznie drgnął. Nie wie pan? spytał z niedowierzaniem. Tu żadne kłamstwo nie mogło go zwieść, znał dobrze wszystkich mieszkańców osady. Mężczyzna nadal milczał. Zenobiusz postanowił już nie przeciągać tej rozmowy. No to pójdziemy. Dokąd? nieznajomy odzyskał wreszcie mowę. Niedaleko. Na posterunek. Tam sprawdzimy wszystko. Trochę się ociągał, w końcu jednak wyprostował się i oderwał od parapetu. Jak pan chce... Poszedł pierwszy. Przemierzali na ukos peron. Był pusty, ale gdzieś z daleka narastał już łoskot pocią- gu. Nieznajomy pochylił się niespodziewanie, dotknął buta. Sznurowadła mruknął pod nosem. Sierżant przystanął niecierpliwie. Niech się pan pośpieszy. Coraz bardziej zaczął mu się ten człowiek nic podobać. Gdzieś blisko zadyszała lokomotywa. Buchała kłębami pary. W tym momencie nieznajomy wypro- stował się błyskawicznie, rzucił się do biegu. Stać! Zniknął w tumanie pary. Na chwilę zamajaczył na wysokim peronie. Skoczył, tuż przed zatrzymującym się już parowozem. Stój! Wszelka pogoń była już bezskuteczna. *** Altar otrzymał meldunek z posterunku w godzinę pózniej; w był na pewno on. Wątpliwości rozwiały bez reszty zdjęcia podejrzanego, na których sierżant Zenobiusz bez trudu rozpozna! Grabowskiego. A więc zmartwychwstał niespodziewanie, tak zresztą jak już to wcześniej przewidziano: ten nie- szczęśliwy wypadek" nad Odrą by! tylko kamuflażem. Czy zechce on jednak teraz ratować tylko własną skórę, czy coś więcej?
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|
|
|