[ Pobierz całość w formacie PDF ]
łozach, że nic nie ma do stracenia wyprawia się do wsi, tej przed nami, z której w nocy strzelano. Idzie z nim podoficer. Długo nasłuchujemy, czy nie padną strzały. Kiedy minęło jeszcze dużo czasu, zrozumieliśmy, że dostali się w ręce Niemców. Nastrój nie do wytrzymania. Niektórzy uważają, że walczyć dobrze, przedzierać się owszem, ale w mokrym bagnie zdechnąć nie chcą. Próbował Krasnokucki iść w przód, to oni pójdą w tył. Wychodzi naprzód jedna grupa, potem druga. W dwadzieścia minut po ich wyjściu, kiedy musieli osiągnąć koniec grobli, słyszymy od tej strony, w której znikli, ożywione strzały. Spojrzeliśmy po sobie pozostało nas sześciu. Porucznicy Marcinek, Markowski, Jaros i ja, podporucznik Stoch i kapral Zlązak, któremu Niemcy zamordowali ojca w pierwszym dniu wojny. Miałem ze sobą płachtę brezentową. Rozesłaliśmy ją na bagnie i staraliśmy się zmieścić. Kiedy zmierzchło, posłyszeliśmy kroki i chwyciliśmy za rewolwery. : Chłopcy, tylko nie strzelajcie słyszymy głos Krasno- kuckiego. Sakramencki garnek wam tu przydzwigałem. Przez rów niebawem wgramoliła się w błoto procesja: podoficer z ogromnym chlebem, baba z wielkim garem, buchającym parą (a to był rosół z kury, z kluskami), wyrostek wiejski z jajami na twardo i wreszcie Krasnokucki miłośnie tulący do łona zawiniątko z dwiema kurami. Krasnokuckiego i podoficera odstawiliśmy od interesu jako nażartych we wsi i w sześcioro daliśmy koncert przy akompaniamencie popłakiwań i siorbań babiny. Wieś nazywała się Antonówka, a ten wyrostek to był jej syn, żołnierz, który właśnie wrócił. Ciemnościami wyprowadził nas w kierunku szosy Tomaszów Zamość. Szosą, co jakie piętnaście minut, pomyka grupa czołgów. Podkradamy się blisko widzimy, że na czele każdej grupy jedzie jeden wóz ze słabym światłem błękitnym, a inne suną za nim bez świateł, czarną ścianą, jak jedna masa. Artyleria niemiecka co jakiś czas strzela łukami świetlnymi, rozjaśniając okolicę w dużym promieniu. Zapewne bokami szosy idą ubezpieczenia tego pochodu czołgów. Kiedy tak leżymy jak zające w bruzdzie, szlusuje do nas jakichś czterech przekradających się oficerów. Znowu jest nas dwunastu. Kiedy przewaliła się z chrzęstem jedna z grup pomykamy przez szosę. Zapadamy o dwadzieścia metrów po tamtej stronie. Zaszywamy się w lasek pod jakąś wsią. Nabieramy techniki: wysyłamy delegację do wsi zajętej przez Niemców. Delegacja przekrada się opłotkami i znów wraca z chlipiącą babą, z kurami, z jajami, z mlekiem. Nabieramy humoru. Objadamy się jak nigdy w tej wojnie. Słonko wychodzi na niebo. Zaszyci w krzaki, słodko zasypiamy. Stanowczo lepiej jest być łazikiem niż dowódcą kompanii. Nie wiem, kto tam pierwszy się obudził i zaalarmował wszystkich innych. Od wsi, z której otrzymaliśmy żywność, dochodziły gęste strzały. To nie mogło być polowanie na rozbitków armii gen. Szylinga strzelanina z kaemów była zbyt silna. Nawykiem zawodowym rzuciłem okiem na zegarek była siedemnasta i popchnąłem się za kolegami na brzeg zarośli. Pod lasem z przeciwległej strony zobaczyliśmy idące biedki amunicyjne i hełmy, polskie hełmy! Jak oszalali popędziliśmy naprzód, wpadliśmy na jakiegoś porucznika w hełmie, który rozwijał tyralierę na wieś. Idziemy naprzód, robimy ruch! wyjaśnił śmiejąc się Ido nas wszystkimi zębami prowadzę straż przednią [pierwszego pułku legionowego. O, tam pod stertą macie dowódcę batalionu, zameldujcie się, koledzy. Idziemy prosto pod stertę. Płaszcze żołnierskie na nas. Zrzucam więc płaszcz, na sznurku na szyi mam visa, szóstkę w futerale przy pasie, nadto ogromnego waltera, którego odebrałem mimo błagań ciężko rannemu Fałkowskiemu, podejrzewając, że chce sobie życie odebrać. | Major dowodzący batalionem roześmiał się życzliwie, widząc ten arsenał. Widzę, że koledzyście się nie rozbroili, więc chcecie walczyć? Jasne. Major pyta o dyslokację Niemców. Mówimy, że od miejsca rozbrojenia uszliśmy dwadzieścia kilometrów i wszędzie wsie zapchane Niemcami, mówimy o nocnym ciągu czołgów, o artylerii... Poprawił major rzemień od hełmu pod brodą: No, to idziemy... Spojrzeliśmy po sobie. Jasne nam się stało, że to natarcie szuka śmierci, nie zwycięstwa. W tej chwili od wsi buchnęło hura". To ten porucznik ze straży przedniej poprowadził żołnierzy na bagnety. Dotarliśmy do wsi, przez którą przeszli już nasi, szybko podążyliśmy za nimi drogą, którą szliśmy w nocy. Znowu przeskoczyliśmy szosę, tym razem w licznej i dobranej kompanii, znowu poczęliśmy zbliżać się do Antonówki położonej nad groblą tej wsi, z której por. Krasnokucki przyniósł po raz pierwszy żywność. Antonówka leżała o dwadzieścia kilometrów od tej pierwszej wsi, opróżnionej przez nasze natarcie, ale znalezliśmy się przy niej tak szybko, że nie uwierzyłbym, gdyby nie mapa przecież przedtem trzeba nam było całej nocy na zrobienie tej odległości. Było już jednak ciemno, kiedyśmy podeszli. Kompania idąca w przedzie zajęła placówki błyskawicznie. Ze wszystkich stron do wsi pełnej Niemców poczęły strzelać polskie kaemy. Niebawem zamilkły, bo już w wieś, bagnet na broń, wpadli nasi. Pełna teraz wieś strzałów niby siennik zdzbeł słomy. Już ze wsi prowadzą jeńców niemieckich jakie trzysta chłopa. 0 trzysta metrów leży inna wieś. Niemcy, słysząc natarcie w Antonówce, zapalili stogi słomy i przygotowali się. %7łołnierze z Antonówki z nie obeschłymi bagnetami wpadli na tę drugą wieś, zdławili ogień niemieckich kaemów. Biegłem za nimi. W świetle płonących stogów zwijały się ich czarne sylwetki przy krwawej robocie wyglądali jak szatani. Po drodze natykamy się na młodziutkiego podporucznika, pewno z rezerwy. Chłopak jest literalnie zlany krwią. I choć podtrzymuje zwisające ramię, krew na mundurze zapewne nie jest jego, bo jest w cudownym humorze: Idzcie panowie do wsi, znajdziecie pełne ręce roboty. Zęby mu błyszczą w twarzy, na której zakrzepła krew, jak u młodego wilczka. Wieś gra jękiem jak skrzynia wiolonczeli. Kiedy wchodzimy w jej ulice, słyszymy, że Niemcy, podnosząc ręce, wo- ładą.' Plen plen..." (zostało im to rosyjskie słowo, oznaczające niewolę, z czasów tamtej wojny). Wszędzie leżą ich trupy, wszędzie pomykają świecąc kalesonami. Widok tego wygodnisiostwa, tego spania i żarcia w porę rozwściekla jeszcze bardziej żołnierzy. Pędzę za grupą, która operuje karabinem maszynowym. Dopada kolejno stodoły, wywala drzwi i kosi jej wnętrze, z którego pojedynczo wypadają ludzie w bieliznie. Stojąc z visem o kilkanaście kroków, koryguję ich robotę. I jak kobieta posuwająca się za żniwiarką zbiera nie do- sprzątnięte przez maszynę kłosy, tak ja zbieram visem te życia ludzkie pyrgające z otwartych wrót. Biorę starannie na muszkę, jest światło od gorejących stogów jak w dzień. Wygarniam trzy magazynki. Potem przekonałem się, że w trzecim pozostały mi trzy naboje. Przeleciał przez wieś tabun koni bez jezdzców. Więc tu stała kawaleria.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|