|
|
|
|
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
go nie znajdę. - Miałem rację - powiedział Markiz, uśmiechając się ze zrozumieniem. - Jak tylko spełnisz swoje zadanie, wracasz do laboratorium. - Nie myślisz chyba, że pójdę tam dobrowolnie. - Zostań tu, a nigdy cię nie znajdą. - Mają człowieka, który znajdzie mnie wszędzie - odparł Nighthawk. - Bzdura! Ty jesteś Egzekutorem. - On także. Jak tylko go wyleczą, wyruszy za mną. - Dlaczego tak myślisz? - Ponieważ ja bym tak zrobił - a ja jestem nim. - To wszystko nie trzyma się kupy - zaoponował Markiz. - Nie widzę powodu, dla którego Egzekutor miałby zabić swojego klona, zwłaszcza za darmo. - Powód jest jasny. Nie może istnieć dwóch Egzekutorów. Posiadam rzecz, na którą on pracował całe swoje życie: jego tożsamość. Będzie chciał ją odzyskać. - Jesteś tego pewien? - Tak, bo chcę go zabić z tego samego powodu - odparł Nighthawk. - Dopóki on żyje, pozostanę jego cieniem. Moje istnienie nie jest nawet legalne. Cokolwiek zrobię, obojętnie, dobrego czy złego, zostanie przypisane jemu. - Przerwał, by zebrać myśli. - Jefferson Nighthawk to tylko nazwisko, jak każde inne. Lecz Egzekutor jest definicją. Dopóki on żyje, nie będę Egzekutorem. - Wydaje mi się, że on nie ma takiego problemu - zauważył Markiz. - Jest przecież prawdziwym, przepraszam, oryginalnym Egzekutorem. Jego pieniądze, tożsamość należą do niego. - Lecz jeśli ktoś zapragnie wynająć Egzekutora, to jak sądzisz, którego wybierze? Starego człowieka, na którego nie będzie nawet w stanie spojrzeć, czy mnie? On nie może do tego dopuścić. Poza tym, nie było zamiarem Boga, by dwóch Egzekutorów istniało w tym samym czasie. Markiz długą chwilę przyglądał się młodzieńcowi. - Za nic nie chciałbym mieć twoich snów - powiedział w końcu. - Moje sny są całkiem przyjemne - odparł drwiąco Nighthawk. - Tylko na jawie mam takie problemy. - Począwszy od jutra będziemy się starali temu zaradzić. - Mam nadzieję - odparł Nighthawk, wstając z zamiarem opuszczenia pokoju. Za sobą usłyszał szum rozsuwanych drzwi i dojrzał w lustrze figurę Perły z Marakaibo wychodzącej z sąsiedniego pokoju, w którym znajdowało się duże, nieposłane łoże. Jednak wątpię, czy nam się uda, dokończył w myślach, kierując się w stronę kasyna, w którym zostawił Malloya. Przez chwilę wydawało się, że tuż za nim, z niestosownym dla jego wieku wigorem, podąża bardzo stary, schorowany człowiek. Chyba nie sądzisz, że wszystko pójdzie jak z płatka? - spytał stary człowiek. - Myślisz, że zabijesz złych łudzi, zdobędziesz dziewczynę i spędzisz resztę życia, tropiąc złoczyńców na Wewnętrznej Granicy? Nie wybiegałem tak daleko w przyszłość - przyznał Nighthawk. - Niemniej taki wariant byłby przyjemny. Możesz sobie pomarzyć. Czy naprawdę sądzisz, że pozwolę ci żyć, gdy wydostanę się z tego mroznego grobowca? Bóg stworzył jednego Egzekutora, nie dwóch. W jaki sposób chcesz mnie powstrzymać? Jesteś starym człowiekiem, a ja u szczytu sił. To ja jestem prawdziwym Egzekutorem. Ty zaś tylko cieniem, który zniknie w świetle mego dnia. %7łyj z myślą: im jesteś lepszy, tym szybciej się ciebie pozbędę. Obraz starca zniknął, lecz jego słowa brzmiały w głowie młodzieńca długo po tym, jak dotarł do kasyna. Rozdział 6 Markiz dowiódł, że jest człowiekiem, który dotrzymuje słowa. Nighthawk dostawał, o cokolwiek poprosił, zapłata nie wchodziła w rachubę. Jefferson spędził kilka dni, poznając Klondike. Zwiedził wszystkie spośród czterech tamtejszych restauracji, a także liczne bary, kasyna i burdele. Unikał jednak melin z narkotykami; w miarę zdobywania własnych, jego zapożyczone wspomnienia stawały się coraz bardziej niewyrazne, ale te, które pozostały, mówiły mu, że nic dobrego czy pożytecznego nie może wyniknąć z narkotyków i znajomości z tymi, którzy ich używają. Większość czasu spędzał w kasynie Markiza, gdzie mógł być do jego stałej dyspozycji. Jaszczur Malloy trzymał się blisko niego, jak gdyby Nighthawk był jedyną ochroną małego człowieczka w tym wrogim środowisku, a w zamian za ową ochronę chłopak uczył się imion i dowiadywał o podejrzanych umiejętnościach większości mężczyzn i kobiet pracujących dla Markiza. Był jeszcze jeden powód owego częstego przesiadywania w kasynie i Malloy szybko zwąchał, w czym rzecz. - Nawet o niej nie myśl - powiedział do Nighthawka, gdy ten patrzył, jak Perła z Marakaibo wygina się w tańcu na kręconym podium. - Ostatni raz, gdy o niej pomyślałem, trafił mi się interes z Markizem - odparł Nighthawk. - Tym bardziej nie powinieneś przeciągać struny po raz drugi - powiedział Malloy. - Ciekawe, co ona w nim widzi? - Oprócz tego, że facet mierzy dziesięć stóp i posiada jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt światów? - Nie jest aż tak wysoki i ma tylko jedenaście światów. - Tak, to z pewnością robi różnicę - zauważył Malloy sardonicznie. - Skąd ona pochodzi? - Nie wiem. - Do jutra dowiedz się tego dla mnie - powiedział Nighthawk, posyłając uśmiech Perle z Marakaibo, kiedy skończyła taniec. - Chyba poważnie życzysz sobie śmierci, wiesz? - Po prostu zrób to. Malloy wzruszył ramionami i umilkł. Chwilę pózniej podszedł do nich jeden z ludzi Markiza i zabrał Nighthawka do gabinetu. - O co chodzi? - spytał Nighthawk, kiedy znalazł się obok Markiza. - Mamy mały problem na Jukonie i chcę, żebyś tam posprzątał. - Ach tak? Markiz skinął głową.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|
|
|