Podobne
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Opat spojrzał na nich obu i już więcej nie nalegał.
 I niech Bóg cię za to błogosławi!  westchnął Cadfael, idąc
ciężko wzdłuż dziedzińca w kierunku schodów wiodących do
dormitorium i wartowni, gdzie Hugh przywiązał swego konia. 
Zasypiam, idąc, i nawet dobre wino by mnie nie ożywiło.
Poświata księżycowa już znikła, lecz słońce jeszcze nie wzeszło,
kiedy Olivier de Bretagne i Luc Meverel wjechali powoli przez
wartownię opactwa. Jak daleko wędrowali głęboką nocą żaden z nich
nie wiedział dokładnie, ponieważ dla obu były to nieznane strony. Jeśli
ktoś dogonił Luca i odezwał się do niego z łagodną uprzejmością
automatycznie szedł dalej przed siebie, z rękami bezwładnie
opuszczonymi po bokach albo ruszał nimi, tak jakby przedzierał się
przez zarośla, nic nie mówiąc, nic nie słysząc. Jednak wyczuwał za
sobą obecność spokojnej żarliwości, nieco dziwiąc się temu. Kiedy
wreszcie
osunął się na ziemię i upadł w soczystą trawę łąki na skraju lasu,
Olivier przywiązał swego konia i położył się koło niego, nie tuż przy
nim, jednak na tyle blisko, żeby milczący człowiek wiedział, że on tu
jest i czeka cierpliwie. Gdy minęła północ, Luc zasnął. Bardzo tego
potrzebował. Był całkowicie wyczerpany, nie miał motywacji, która
przez ostatnie dwa miesiące nadawała sens jego życiu. Człowiek
niemal umarły, który jeszcze chodził, lecz nie był w stanie całkiem
umrzeć. Sen był ucieczką. Potem mógłby naprawdę umrzeć, z powodu
ogromu swej straty i goryczy, okropnego musu, który go popychał,
niszczycielskiego bólu, pożerającego mu serce z powodu jego pana,
który zakończył swe życie w jego ramionach, na jego sercu. Plama
krwi, która nigdy nie zostanie zmyta, żeby nie wiadomo jak się starał o
to, była jego świadkiem. Zachował ją w pamięci, żeby podtrzymać
ogień swej do białości rozżarzonej nienawiści. Teraz, we śnie, był
uwolniony od tego wszystkiego.
Obudził się wraz z pierwszym tajemnym przedświtem, drżącym od
trzepotu najwcześniejszych letnich ptaków, zaczynających nieśmiało
odzywać się w ciszy. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą pochyloną twarz
człowieka, którego nie znał, lecz niejasno pragnął poznać. Przyjazną,
pogodną twarz kogoś, kto spokojnie czekał na to, co on powie.
 Czy ja go zabiłem?  spytał Luc jakoś świadom tego, że ten
człowiek zna odpowiedz.
 Nie  usłyszał wyrazny, spokojny, niski głos.  Nie było
potrzeby. Lecz dla ciebie on jest martwy. Możesz o nim zapomnieć.
Nie zrozumiał tego, lecz przyjął do wiadomości. Usiadł w chłodnej,
dojrzałej trawie, a jego zmysły zaczęły ożywać i niejasno jeszcze
dostrzegać, że ziemia słodko pachnie i że blednące gwiazdy są jak
iskry rozrzucone wśród konarów drzew. Z napięciem spojrzał w twarz
Obviera, który odpowiedział mu lekkim pogodnym uśmiechem, lecz
milczał.
 Czy my się znamy?  spytał wreszcie Luc.
 Nie, ale się poznamy. Nazywam się Olivier de Bretagne i służę
Wawrzyńcowi d'Angers, tak jak służył mój suzeren. Dobrze znałem
Rainalda Bossarda, był moim przyjacielem, z Ziemi Zwiętej
wróciliśmy razem w orszaku Wawrzyńca. A ja zostałem wysłany z
posłaniem do Luca Meverela i jestem pewien, że tak właśnie brzmi
twoje nazwisko.
 Posłaniec do mnie?  Luc z powątpiewaniem potrząsnął głową.
 Od twej kuzynki, pani Juliany Bossard. Posłanie to brzmi
następująco  prosi ona, byś wrócił do domu, gdyż jesteś jej
potrzebny. Nikt inny nie może zająć twego miejsca.
Z trudem pojmował, o co chodzi, nadal odrętwiały i pusty
wewnętrznie, ponieważ jednak nie miał ochoty nigdzie iść ani
czegokolwiek czynić z własnej woli, poddał się obojętnie naleganiom
Oliviera.
 Teraz powinniśmy wrócić do opactwa  stwierdził rzeczowo
Olivier i wstał, a Luc uczynił to samo.  Ty wsiądziesz na konia, ja
pójdę pieszo  rzekł Olivier i Luc znów był posłuszny. To było tak,
jakby opiekować się głuptasem na drodze, którą musiał przebyć, i
przez cały czas trzymać go za rękę.
Wreszcie znalezli ścieżkę wiodącą do starego szlaku i ujrzeli dwa
konie, które zostawił dla nich Hugh, oraz chłopca stajennego mocno
śpiącego obok w trawie. Olivier wsiadł na swego konia, a Luc dosiadł
drugiego, lekko i sprawnie, co świadczyło o długoletnim nawyku i o
tym, że obudziły się w nim nareszcie instynktowne reakcje. Ziewający
chłopak stajenny prowadził, gdyż dobrze znał drogę. Dopiero w
połowie szlaku w kierunku strumienia Meole i wąskiego mostku na
gościńcu Luc powiedział pierwsze słowa z własnej woli.
 Mówisz, panie, że ona chce, bym wrócił  odezwał się
nieoczekiwanie, z bolesnym przejęciem, lecz i nadzieją  Czy to
prawda? Zostawiłem ją bez słowa wyjaśnienia, ale czy mogłem inaczej
postąpić? Co ona teraz myśli o mnie?
 No cóż, ty miałeś, panie, swoje powody, żeby tak
uczynić, tak samo jak ona miała swoje powody, pragnąc, żebyś
wrócił. Na jej prośbę przemierzyłem połowę Anglii, szukając cię.
Czegóż więcej ci trzeba?
 Wcale nie zamierzałem wrócić  odparł Luc, przypominając
sobie tę długą, bardzo długą drogę ze zdumieniem i powątpiewaniem.
Nie, nawet do Shrewsbury, i nawet do swojego domu na południu. A
jednak wracał, w chłodnym, łagodnym porannym brzasku na długo
s
przed prymą. Jechał konno obok młodego nieznajomego przez
drewniany most, przerzucony nad strumieniem Meole, a nie brodził
przez jego wezbrany nurt do pola grochowego, tak jak wtedy, gdy
opuścił teren opactwa. Potem okólną drogą do gościńca i stawu, i do
wartowni przy wielkim dziedzińcu. Tutaj zsiedli z koni, a chłopiec
odszedł, zabierając swe dwa konie w kierunku miasta.
Luc popatrzył za nim tępo, nadal oszołomiony wszystkim, co się
dzieje, jak gdyby jego zmysły nadal były mętne i porażone wysiłkiem
uczynionym po to, by wrócić znów do życia. O tej porze dziedziniec
był pusty. Nie, niezupełnie. Ktoś siedział na kamiennych stopniach
domu gościnnego, sam, bez ruchu. Dziewczyna wpatrywała się w
wartownię. Nagle zauważył, że wstaje, schodzi po szerokich stopniach
i zmierza wprost do niego, szybko i lekko. Wtedy rozpoznał Melangell.
Natomiast w niej nie było nic obcego. Gdy ją ujrzał, wszystko znów
stało się rzeczywiste, kamienny mur za nią i kocie łby pod jej stopami.
Ulotne szare półświatło nie mogło zatrzeć konturów jej głowy i ręki
albo stłumionej jasności włosów. Luc wracał do życia. Poczuł ból,
jakiego doświadcza się wtedy, gdy zaczyna dokuczać pozbawiona
czucia rana. Wyszła mu naprzeciw z rękoma lekko wyciągniętymi do [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karro31.pev.pl
  •  
    Copyright © 2006 MySite. Designed by Web Page Templates