[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Jak ona się nazywa? - Siostra Rozalia. Jeśli chce pan dowiedzieć się czegoś więcej, proszę zapytać tego zakonnika. Zakonnik stał w przejściu, kontynuując swój monolog: - Miejsce narodzin i życia, męki i zmartwychwstania Pana to zarazem miejsce, gdzie powstał Kościół. Nie wolno zapominać, że apostołowie na Ziemi Zwiętej ustanowili zasady wiary. - Przygląda się pan mojemu amuletowi? - cicho zapytała kobieta. Zdjęła go z szyi i otworzyła. Wewnątrz znajdował się kawałek pergaminu. Wziąłem go do ręki i dokładnie obejrzałem. Jakież było moje zaskoczenie, gdy stwierdziłem, iż jest to fragment jednego z rękopisów znad Morza Martwego. - Skąd pani to ma? - To niezwykła historia. Pergamin ten należał do pewnego archeologa... Józefa Koskki. - Co takiego?! - Zmarł wczoraj w dziwnych okolicznościach... Zasztyletowano go we własnym domu. Dlatego jadę do Izraela. Nie byłabym zdziwiona, gdyby się okazało, że to morderstwo ma związek z odkryciem tajemniczego Zwoju Miedzianego, wskazującego miejsca ukrycia bajecznego skarbu. Zna pan Qumran? Czy znam Qumran? Czy mam tak po prostu tam wrócić? Nagle ze stolika przed kobietą posypały się na podłogę jakieś dokumenty. Schyliłem się, żeby pomóc je zebrać. Na jednej z kartek zobaczyłem narysowany czerwony krzyż. Taki sam, jak leżał pod ołtarzem. Krzyż, który podniosła Jane, mówiąc, że należał do profesora Ericsona. Dziennikarka zerknęła na prawo i na lewo. Teraz ją rozpoznałem. To kobieta, która wprowadziła nas do gabinetu Józefa Koskki. - Ani słowa! - szepnęła ostrzegawczo Złotowska. - Kim pani jest? Nie odpowiedziała. - Czy to prawda, co mówiła pani o Koskce? - Tak, prawda. I jeśli chce pan zobaczyć jeszcze tę śliczną Amerykankę, proszę robić to, co panu każę. - Nie mogłem postąpić inaczej. Mimo bólu nie mogłem wrócić do kraju, nie wypełniwszy misji. Musiałem wykonać to, co zlecił mi komtur templariuszy. Miałem przed sobą pustynię, wciąż zmieniającą barwę, wydłużającą cienie, z piaskiem połyskującym niczym miriady gwiazd na niebie, rzuconą pod moje stopy jak złoty kobierzec. Gdy niebo nade mną zmieniło się w czarne, diamentowe sklepienie, pozdrowiłem noc i ułożyłem się do snu. Spałem długo, aż nad pustynnym morzem pojawiło się znów światło dnia. Po tej nocy poczułem się wypoczęty. Mówiąc te słowa, Adhemar zamknął oczy i oparł głowę o mur. Jego głos stawał się coraz cichszy. Jego smutne spojrzenie przywodziło na myśl dogasający płomień. Ująłem jego drżącą dłoń, by zachęcić go do mówienia, albowiem świt zbliżał się nieuchronnie. Wylądowałem na ziemi izraelskiej jako więzień tej kobiety. Z lotniska poprowadziła mnie do samochodu, który czekał na parkingu. Rozejrzałem się. Wszędzie widać było żołnierzy i policjantów. Nie mogłem jednak nic zrobić, bo Jane znajdowała się w jej rękach. Nie miałem wyboru i musiałem pójść z nią. - Po wielu dniach podróży w palącym słońcu - podjął swą opowieść Adhemar, jakby mógł tym sposobem zatrzymać noc - dotarłem do Qumran. Wielkie drzewa palmowe rzucały cień na zbocza wzgórz, usiane połyskującymi kamieniami. Jadąc na czele długiej karawany, posuwałem się wolno i upłynęło sporo czasu, zanim, zgodnie z dokładnymi wskazówkami, odnalazłem Chirbet Qumran. W końcu dojechałem do miejsca, którego szukałem. W pobliżu dostrzegłem duży cmentarz. Stojące tu zabudowania tworzyły trójkąt, z długim murem na jednym z boków i szerokim placem nad samym Morzem Martwym. Nad dużym prostokątnym budynkiem mieszkalnym oraz kilkoma mniejszymi i licznymi basenami górowała wieża. Wyglądało na to, że nikogo tu nie ma. Słońce prażyło kamienie i skały. Za mną, w różowawej mgiełce pyłu, ledwie widoczne wznosiły się góry Moab. O tej porze dnia nie czuło się żadnego powiewu, nie było najmniejszego cienia, wszystko dokoła przytłaczało duszne powietrze. Zostawiłem karawanę przed wjazdem do obozu, gdzie uwiązałem konia. Wszedłem do pogrążonego w ciszy obozu. Minąłem baseny pełne wody, kilka prostokątnych cystern, zasilanych wodą z kanału, doprowadzonego od strumieni płynących wśród pustynnych skał. Dotarłem w ten sposób do dużej kamiennej budowli i wszedłem do środka. Ujrzałem dziedziniec, wokół którego znajdowało się kilka pomieszczeń: sala zgromadzeń z ogromnym kamiennym stołem, skryptorium, z niskimi stolikami z kałamarzami, warsztat ceramiczny z piecami. W głębi dziedzińca stała wieża, widoczna z daleka. Wszedłem do dolnego pomieszczenia, oświetlonego dwoma wąskimi, wykutymi w murze oknami, przez które wpadało słabe światło dnia. Kręte schody wiodły na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się trzy izby. Z jednej z nich dobiegał czyjś głos. - Proszę się nie bać, wkrótce dowie się pan, o co tu chodzi. Wsiedliśmy do dżipa, prowadziła Złotowska. Bałem się. Bałem się zabójców, którzy pragnęli mojej śmierci, bałem się tych, którzy porwali Jane. Bałem się też esseńczyków, ponieważ znałem regułę wspólnoty i przewidziane w niej kary. Bałem się, że nie okażą mi litości, że mnie ukrzyżują tak, jak uczynili to dwa lata temu z tamtym człowiekiem. - Jesteśmy na miejscu. Kobieta zatrzymała wóz przed wyżyną Chirbet Qumran. Czekał tu inny samochód. W jego drzwiach ujrzałem właściciela restauracji, czyli mistrza
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|