|
|
|
|
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Według jego taty najgorzej było, kiedy klienci przychodzili do niego z wizytą. Gości stopniowo zaczęło ubywać; to było bardzo niedobre. Kiedy inwestorzy budowlani musieli omówić coś z Hafthorem, czuł się jakby hodował w domu wynaturzone zwierzę. Za każdym razem, kiedy Petur wychodził ze szpitala, Hafthorowi zdawało się, że wszystko staje na głowie, a kiedy usiadł i zastanowił się nad tym, co myśli, często czuł się jeszcze gorzej. Czyż Petur nie był jego synem? Ten twardy człowiek czynu, pokaznych gabarytów, duży i silny czuł nagle, jak łzy spływają mu po policzkach. Zachowanie Petura w domu też nie było godne pochwały, wręcz przeciwnie pogarszało się. Niejednokrotnie wylewał kawę, a nigdy po sobie nie sprzątał. Niczego, co wyjął z lodówki, nie włożył do niej z powrotem. Kiedy Petur dostawał ataków szału, jego bracia i siostry byli przerażeni. Nie mieli odwagi przy- prowadzać do domu swoich przyjaciół, toteż przyjaciele się rozpłynęli. Petur pęczniał i gdziekolwiek by usiadł, zasysał całą atmosferę. Czasami palił z taką zachłannością, że uruchamiał czujniki przeciwpożarowe, a ponieważ bar- dzo niefrasobliwie obchodził się z ogniem, dom pełen był czujników. Wydzwaniał do Chin, a raz próbował odnalezć w Niemczech krewnych Schillera. Johanna, matka jego dziecka, nie chciała z nim mieszkać, bo był niezdolny do pracy i chory na umyśle, a kiedy poznała nowego chłopaka, ten po prostu nie zgodził się, aby Petur przychodził w odwiedziny. Nie mogło mu odbić w najmniej spodziewanym momencie? A co z dzieckiem? Tacy ludzie są zdolni do wszystkiego. Peturowi nie dane było zobaczyć się z synem, ale miał jego zdjęcie, które nosił przy sobie lub kładł na biurku, kiedy był w szpitalu. 195 Rodzice Petura kochali swego wnuka i dbali o to, by na niczym mu nie zbywało, aż w końcu zrobili ostatni krok i zamknęli drzwi przed Peturem. Petur nie wytrzymywał we wspólnotach, zupełnie jak ja nazywał je medycznym komunizmem toteż w przerwach między hospitalizacjami włóczył się po ulicach. Najczęściej przesiadywał pod zegarem na placu Laekjartorg, stał w kurtce z kapturem, kiedy było zimno, a najchętniej siadywał na ławce na przystanku i gapił się przed siebie. Czasem strasz- nie rozrabiał. Dookoła niego wytworzyła się wyrazna pustka i często radośnie witał chwilę, w której zwijała go policja i transportowała na Klepp, gdyż tam często czuł się nieco lepiej niż na zewnątrz, na zim- nie, które zwie się społeczeństwem. 196 7 197 Noc. Czyżbym przez sen słyszał brzęk tłuczonego szkła? Kiedy się budzę, moje zęby dzwonią. Jest mi cholernie zimno. Wyskakuję z łóżka. Widzę, że szyba jest wybita. Podbiegam do drugiego łóżka, żeby obudzić Petura, lecz Petur zniknął. Podbiegam do drzwi, a te są zamknięte. Czasem Vilhjalmur zamyka pokoje. Mam na sobie je- dynie bieliznę ze znakiem szpitala. Biorę kołdrę i okrywam się nią. Przez wybitą szybę wieje wiatr. Podchodzę do okna i wystawiam głowę. Pod oknem jest stara zaspa. Widzę w niej ślady stóp i krople krwi. Moją szyję okala wybita szy- ba. Kaleczę się szkłem. Syczę z bólu. Moja szyja krwawi. Podbiegam do zamkniętych drzwi, pukam w nie, walę. Ale nic się nie dzieje. Zaczynam krzyczeć, gdy w końcu słyszę brzęk kluczy i zbliża- jące się kroki. Znam te kroki. To Vilhjalmur. Wkłada klucz do dziurki i otwiera drzwi. Kiedy zauważa wybitą szybę i mnie, zakrwawionego, owiniętego w kołdrę, myśli że to ja chciałem zwiać. A gdzie tamten huziel? krzyczy. Potem chwyta mnie i wyrzuca na korytarz. Próbuję coś z siebie wydusić, podczas gdy on roz- gląda się po pokoju. Ale on krzyczy na mnie i każe się zamknąć. Vilhjalmur idzie do pokoju sanitariuszy i przez interkom łączy się z lekarzem dyżurnym. W chwilę potem przychodzi Ludvik, którego niektórzy pacjenci się boją i nazywają nazistą, bo uważa, że należy pokazać im, gdzie raki zimują. Ludvik nadchodzi szybkim, żołnierskim krokiem. Za nim podąża wielki jak troll Vilhjalmur. Ludvik pojmuje w lot, co się stało i dzwoni na policję. Do białego rana ekipy poszukiwawcze przetrząsają plażę, lecz nic nie znajdują. Zresztą fale wyrzuciły Petura dopiero po trzech dniach. 198 IX 199 1 200 Viktor wychował się w osadzie rybackiej nad fiordami na zachodzie kraju. Kiedy opowiada o minionych czasach, zawsze wspomina bezkresną przestrzeń, ale pomimo to świat jest tylko maleńką krypą; a Bóg pisklęciem w opuszczonej budce sternika. Viktor opisuje wieczory, gdy siedział ze spuszczonymi nogami na końcu mola. Księżyc przeglą- da się w plamie ropy w morzu. Gwiazdy błyszczą. Kiedy Viktor opowiada o swej młodości, widzę falujące bałwany morskie, a jego oczy dryfują w zamglonym świecie psychotropów, we wspomnieniu słonych łez, które już dawno nie płyną. Viktor cytuje Ronalda D. Lainga i Franza Kafkę. Twierdzi, że chce oglądać świat z perspektywy egzystencjalizmu. Chciałbym umrzeć mówi dziś, o wiele pózniej, w świetlicy na Kleppie. Gdybym mógł wybierać. Ale to światła, hipnotyczne światła ciągle go prześladują. Viktor siedział na molo, a światła go uwiodły, światła najbliższej osady, blask księżyca ślizgają- cy się po falach, barwne plamy ropy. Wyobraził sobie, że w najbliższej osadzie siedzi taki chłopiec jak on, ze zwieszonymi nogami na końcu mola i że do siebie machają. Potem, gdy Viktor przyjechał już do Reykjaviku, często czuł fale pod stopami i wspomnienia tych wieczorów zawsze go przygnębiały, zwłaszcza wspomnienie tego wieczoru, gdy skoczył z mola. Viktor czekał na swego tatę. Wierzył, że przybędzie po niego. Tak naprawdę to w to nie wie- rzyłem, ale zawładnęła mną ta historia powiada dużo pózniej. Jego tata zatonął wraz z kutrem. Wrak kutra znaleziono, dwóch towarzyszy z załogi morze wy- rzuciło na brzeg, a taty Viktora nie. Nieustannie go szukał, słyszał go i widział. Potem doszedł do wniosku, że tata został na bezlud- nej wyspie, i choć wyspa ta stanowiła tylko wymysł z książek dla młodzieży, w wyobrazni Viktora była tak rzeczywista, że zaznaczył ją nawet na mapie w szkolnym atlasie. Viktor siedzi sztywny, gdy opowiada. W jego słowach nie pobrzmiewają żadne uczucia. Prze- bywa na molo przeszłości. Ja i Oli bitel siedzimy, słuchamy jego słów i widzimy małego chłopca daleko, daleko stąd, ma- łego chłopca trzymającego w objęciach dziwaczną przyszłość. Viktor siedzi na końcu mola wymachując nogami i patrzy w kosmos. Kiedy słyszymy cichy szept jego ojca, nastawiamy uszu, stoimy na molo i patrzymy jak Viktor skacze. Głos, który wypełniał jego serce, natychmiast milknie, a dużo pózniej w świetlicy szpitala na 201 Kleppie Viktor mówi nam: Nie widziałem niczego poza ciemnością, i kalosze napełniły się mo- rzem, a ciężkie ubranie ciągnęło mnie coraz niżej i niżej. Aż tu nagle i dlatego Viktor wspomina ten wieczór albo ze zgrozą, albo z radością nagle mdleje i szybuje w świat pełen zielonych roślin, a dziwne zwierzę, jakiego nigdy przedtem nie wi- dział, podpływa i wyciąga do niego wyprostowaną rękę. W tym momencie ktoś łapie Viktora i wyciąga z morza. Kładzie go na molo, wypompowuje z niego wodę i wdmuchuje weń życie. Potem położono mnie do szpitala okręgowego i już nigdy więcej nie pozwolono mi iść na molo mówi i na moment obłok dymu wypełniający świetlicę zakrywa jego twarz, jakby zniknął we mgle dawnego świata, daleko stąd, za górami. 202 2 203 Niech się stanie światłość i stała się światłość.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|
|
|