[ Pobierz całość w formacie PDF ]
starą kobietę uczesaną w kok. Przodkowie. Meble stare, nieciekawe, zajmowały nieustępliwie miejsca sobie od lat przeznaczone. Jan wrócił. Przyniósł kartki rozmiar 4 cale na 6 cali i 3 cale na 5 cali takie, jakie można kupić w sklepach z materiałami piśmiennymi albo w magazy- nach dziesięciocentowych w Stanach Zjednoczonych. Trzymał je w rękach przez kilka sekund, a potem dał mi. Wziąłem je i podszedłem z nimi do okna. Zdumie- wająco dużo światła wpadało przez firanki. To było wysokie okno. Jan rysował tylko na takich kartkach. Miał tylko najtańszy, najzwyklejszy ołó- wek i szkolne kredki, których wady znał, więc zaledwie parę rysunków pokoloro- wał. Brzydki karzeł siedział na zaokrąglonym kamieniu, wyglądającym jak prze- wrócony łuk z kościelnego portalu. Siedział z nogami podciągniętymi, stopy o długich palcach miał bose i nieproporcjonalnie dużą ręką przysłaniał sobie twarz. Inny rysunek przedstawiał krępego brodacza z podniesioną siekierą, jesz- cze inny jakieś dwa prawie sprośne gryzonie naprzeciwko siebie. I był nietoperz w locie. I czteronogi płaz o męskiej twarzy z ustami o kącikach opuszczonych i z oczami wybałuszonymi. Dwa szkice przedstawiały biegnących nagich męż- czyzn, przy czym jeden z nich podnosił ręce. I obejrzałem szkic figury świętego Kryspina i szkic świętego Jerzego ze smokiem. W tym wszystkim zobaczyłem młodość, amatorstwo, a rysunek przedstawiający świętego Jerzego zdecydowanie 131 się Janowi nie udał. Nie miałem mu tego za złe, bo przecież i w dobrych muze- ach bywają niedobre obrazy, opatrzone dobrymi nazwiskami. Podniosłem wzrok, Jan stał skulony i patrzył na mnie w napięciu. Moje zdanie o jego obrazach naj- widoczniej miało dla niego duże znaczenie i czytał na mojej twarzy więcej, niż chciałem wyjawić. Pan uważa, że to nie jest dobre? zapytał. %7łe to nie jest sztuka? Wyprostował się i opuścił ręce. Ja nie mam żadnych przyborów. W ogóle nic. Dlaczego? Ma pan materiał i narzędzia do rzezbienia. Owszem. Rzezbić mi pozwalają. Ale rysować nie, a ja chcę malować. Znów rzuciłem okiem na te rysunki. Wszystkie przedstawiały mężczyzn. Ani na jednym nie było kobiety. I ani śladu misteriów pasyjnych, pobożnych obrazów i świętych pańskich, z wyjątkiem Kryspina. Istotnie Jan miał dobre wyczucie linii i chyba instynktowną znajomość anatomii, zapewne dzięki swojemu snycerstwu. Wyczucie perspektywy miał też dobre, ale uchwycenie ruchu, takiego jak ruch tych dwóch biegnących mężczyzn, przekraczało trochę jego umiejętności. Czy widział pan jakieś wielkie obrazy? zapytałem. Zwiedzał pan jakieś muzea? Nie. Raz pojechałem do Monachium, ale nie dali mi pójść do muzeum. Władza i autorytet wyrażone w owym oni wydawały się wprost niewiary- godne ta nierozumna arbitralność zabraniająca oglądać w muzeum wielkie dzieła sztuki i posiadać najzwyklejsze przybory do rysowania komuś, kto nade wszystko pragnie być malarzem. W całym swoim życiu ten chłopiec tylko raz mógł pojechać do Monachium, miasta oddalonego zaledwie o kilka godzin drogi od Friedheim. Jan siedział na miękkim krześle w saloniku swoich rodziców i świadom moje- go zainteresowania wpatrywał się we mnie i czekał. Był teraz już nie tak dziecinny jak przedtem, a przecież dziecinny, i ponadto widziałem to coś w jego oczach, co ukrywało się, to coś, co rzezbiło potwory i rysowało zboczeńców. Judasz powiedział, że czasem dzieci pozostają dziećmi, chociaż ich ciała są już dorosłe. Nie wdawał się w zbyt wiele szczegółów, ale to stare miasteczko mu- siało przecież być składnicą tradycji. Wszystko tu już się zdarzyło i na wszystkie niefortunne przypadłości znano tu lekarstwo. Miasteczko przyjęło Jana w swo- je życie jako mężczyznę, zezwoliło mu na paranie się szacownym snycerstwem, przydzieliło mu zaszczytne miejsce w swoich misteriach, ale trzymało go pod nadzorem tak, jak się trzyma dzieci. Ci starzy, ci mądrzy zaakceptowali fakt, że przybrał rolę przewodnika i towarzysza dziewczyny cudzoziemki, ale wyraznie odmówili mu tej samej roli wobec cudzoziemca mężczyzny. Może mieli rację. Nie wiedziałem. Chodzmy się przejść, Janie powiedziałem. A po co? Muszę pomyśleć o czymś. Myśli mi się lepiej, kiedy idę. 132 Wziął swoje rysunki ode mnie i odniósł je na górę. Mnie interesował ten dom. Uległ oczywiście zmianom w ciągu minionych stuleci, przystosowywany i ma- lowany tak, że nie można było wytropić niczego istotnego. Domy, podobnie jak ludzie, mają swoje sekrety i zachowują je. Nie miałoby sensu chodzenie po tym tutaj, oglądanie poszczególnych pokoi. Jeżeli ten dom oznaczał dla mnie cokol- wiek w tej chwili, owo znaczenie mogło być zupełnie mylne. To była jedna z tych przymglonych kamieniczek za domem z jednorożcem na uliczce Matki Boskiej Bonifacego Rohlmanna. Może on mieszkał właśnie tu- taj, namalował swoją siedzibę niejako zamiast podpisu i na drugim planie przez skromność czy też przez stosowną powściągliwość. Nieomal słyszałem, jak ten dom oddycha w ciszy. Arbitralnie przedtem uzna- łem, że domem Bonifacego Rohlmanna jest tamten z głową trefnisia. Ale czemuż by nie ten? Uliczka ta sama i przecież na jego obrazie nie ma kamieniczki z głową trefnisia. Ten dom bardziej logicznie jest domem, w którym on się urodził, dora- stał, zaczynał rysować. Tutaj w tym pokoju, gdzie stałem, ktoś stał i spacerował
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|