Podobne
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nia. Musimy po prostu poczekać i zobaczyć, czy twój stan się poprawia. Miałeś wysokie loty na
haju, ty głupi kocie?
Arystofanes miauknÄ…Å‚ pytajÄ…co.
 Tak  rzekła Grace.  Wiem, że to brzmi dziwnie. A poza tym, gdyby okazało się, że to
nie sprawka jakiegoś pomyleńca, telefon musiał być od Leonarda. A to jeszcze dziwaczniejsze,
nie sÄ…dzisz?
Kot przekrzywiał łepek z boku na bok, jakby rzeczywiście starał się uchwycić sens tego, co
mówiła.
Grace wyciągnęła rękę i potarła palcem wskazującym o kciuk.
 Tutaj, kiciu. Tutaj, kici, kici, kici.
Arystofanes syknął, parsknął, odwrócił się i uciekł.
86
Tym razem kochali się przy zapalonym świetle. Czuł gorący oddech Carol przy swojej szyi.
Mocno się przytuliła; kołysała, wyprężała, skręcała i zginała w idealnej harmonii z nim; jej
łagodne ruchy były płynne jak prądy w ciepłej rzece. Wyginała kark, unosiła się i opadała w tempie
dostosowanym do jego rytmicznych poruszeń. Była giętka i jedwabista, i tak wszechogarniają-
ca jak ciemność.
A potem trzymali się za ręce i gadali o błahostkach; stawali się coraz bardziej senni. Carol
usnęła, a Paul jeszcze mówił. Kiedy nie odpowiedziała na jedno z jego pytań, delikatnie rozplótł
ich dłonie.
Był zmęczony, ale nie mógł usnąć tak szybko, jak by pragnął. Wciąż myślał o dziewczynce.
Był pewny, że gdzieś już ją widział. Podczas kolacji jej twarz coraz bardziej kogoś mu przypo-
minała. To nie dawało mu spokoju. Ale żeby nie wiadomo jak się starał, nie mógł sobie przypo-
mnieć, skąd ją zna.
Kiedy tak leżał w ciemnej sypialni, wytężając pamięć, poczuł niepokój. Miał wrażenie 
całkiem bez powodu  że jego poprzednie spotkanie z Jane było dziwne, może nawet nieprzy-
jemne. Potem zastanawiał się, czy dziewczynka stanowi jakieś zagrożenie dla niego i Carol.
Ależ to absurd  pomyślał.  To nie ma sensu. Muszę być bardziej przemęczony, niż sądzi-
łem. Nie potrafię już logicznie rozumować. Co złego może nas spotkać ze strony Jane? Jest
takim miłym dzieckiem. Wyjątkowo miłym.
Westchnął, przekręcił się na drugi bok i zaczął przypominać sobie akcję swojej pierwszej
powieści (tej, która poniosła klęskę), a to go szybko uśpiło.
O pierwszej w nocy Grace Mitowski siedziała w łóżku i oglądała film w przenośnym telewi-
zorze. Miała świadomość, że Humphrey Bogart i Lauren Bacall prowadzą jakąś dowcipną, ostrą
wymianę zdań, ale tak naprawdę straciła wątek już w parę minut po rozpoczęciu filmu.
Myślała o Leonardzie, mężu, którego osiemnaście lat temu zwyciężył rak. Był dobrym czło-
wiekiem, pracowitym, wielkodusznym, kochającym; był duszą towarzystwa. Bardzo go kochała.
Ale nie każdy kochał Leonarda. Miał wady, bez wątpienia. Jedną z najgorszych była niecier-
pliwość i cięty język  skutek braku cierpliwości. Nie tolerował ludzi leniwych, apatycznych,
ignorantów lub głupców. A oni stanowią dwie trzecie ludzkości, mawiał często, gdy popadał
z szczególnie zrzędliwy nastrój. Był człowiekiem szczerym, za nic mającym reguły towarzy-
skie, toteż mówił ludziom dokładnie to, co o nich sądził. W związku z tym prowadził życie
wolne od kłamstw, lecz takie postępowanie przysparzało mu wrogów.
Zastanawiała się, czy to jeden z nich dzwonił do niej, udając Leonarda, czerpiąc przyjem-
ność z dręczenia wdowy. Trucie kota, nękanie jej dziwnymi telefonami, straszenie mogło spra-
wiać mu rozkosz.
Ale dopiero po osiemnastu latach? A poza tym któż jeszcze pamiętał głos Leonarda, by
naśladować go tak idealnie? Z pewnością tylko ona potrafiła go rozpoznać. I po cóż mieszać
w to Carol? Leonard zmarł trzy lata przed tym, jak Carol wkroczyła w życie Grace; nigdy jej nie
znał. Dlaczego rozmówca określił Carol imieniem Willa? A co najdziwniejsze, skąd wiedział,
że właśnie zrobiła jabłka w cieście?
87
Istniało tylko jedno wytłumaczenie, aczkolwiek przyjmowała je z niechęcią. Telefon był od
samego Leonarda. Od nieboszczyka.
Nie. Niemożliwe.
Wielu ludzi wierzy w duchy.
Nie ja.
Pomyślała o dziwnych snach, które miała w zeszłym tygodniu. Wtedy w nie nie wierzyła,
teraz zmieniła zdanie. Więc czemu nie duchy?
Nie. Była przecież kobietą zrównoważoną, prowadzącą ustabilizowane, racjonalne życie;
pewną, że na wszystkie wątpliwości i pytania można znalezć logiczną odpowiedz. Teraz, w wieku
siedemdziesięciu lat, jeśli zgodzi się na istnienie duchów w ramach swojej racjonalnej filozo-
fii, w co będzie musiała uwierzyć w następnej kolejności? W wampiry? Zacznie nosić ze sobą
ostry drewniany kołek i krucyfiks? A wilkołaki? W takim razie gdzie pudełko ze srebrnymi
nabojami? Złe elfy mieszkające w środku ziemi i powodujące trzęsienia i wybuchy wulkanów?
Pewnie! Czemu nie?
Grace zaśmiała się gorzko.
Nie mogła nagle pozwolić sobie na wiarę w duchy, bo zaakceptowanie jednego przesądu
mogło pociągnąć za sobą przyjęcie innych. Była za stara, wygodna i zbyt przywiązana do wy-
pracowanych przez siebie poglądów, by przestawić cały system filozofii życiowej. A z pewno-
ścią nie zamierzała dokonywać aż tak gruntownego przewartościowania tylko dlatego, że ode-
brała dwa dziwaczne telefony.
Musiała jednak podjąć decyzję: Czy powiedzieć Carol, że ktoś ją nęka? Próbowała wyobra-
zić sobie, jak zostanie to przyjęte. Tajemnicze telefony i kot narkoman zupełnie nie pasowały do
Grace Mitowski. Wyszłaby na rozhisteryzowaną starą kobietę, szukającą nieistniejących kon-
spiratorów za każdymi drzwiami i pod każdym łóżkiem.
Mogliby nawet pomyśleć, że się starzeje.
A może się starzeję?  zastanawiała się.  Czy te telefony to tylko wytwór mojej wyobraz-
ni? Nie. Z pewnością nie.
Nie wmówiła też sobie zmian w osobowości Arystofanesa. Spojrzała na ślady pazurów na
dłoni; goiły się, chociaż wciąż były czerwone i spuchnięte. Dowód. Te ślady stanowiły dowód,
że coś nie gra.
Nie jestem stara  mówiła sobie.  Ani trochę. Ale wolałabym nie udowadniać Carol, że
nie brak mi piątej klepki. Lepiej zachować spokój. Poczekać. Zobaczyć, co się jeszcze wyda-
rzy. W każdym razie mogę sobie sama z tym poradzić. Dam radę.
Kiedy Jane obudziła się w środku nocy, zauważyła że chodzi we śnie. Znajdowała się w kuchni,
ale nie pamiętała, żeby wstawała z łóżka i schodziła po schodach.
Panowała cisza. Jedyny dzwięk dobiegał od mruczącej z cicha lodówki. Przez duże okna
wdzierało się blade światło księżyca w pełni.
Jane otworzyła jedną z szuflad i wyjęła nóż rzeznicki.
88
Gapiła się na niego przerażona.
W srebrnej poświacie zalśniło zimne ostrze.
Włożyła go z powrotem do szuflady.
Zasunęła ją. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • karro31.pev.pl
  •  
    Copyright © 2006 MySite. Designed by Web Page Templates