[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cielsko. Kiedy dotarł do szerokiego przejścia, zaczął cicho jęczeć, lecz nie przestawał pełznąć do tyłu, w kierunku wyjścia, dalej od ołtarza, dalej od znieruchomiałych przyjaciół. Skamlenie wydo- bywające się z jego ust ginęło pośród szeptów. Do tyłu, do tyłu, świadom obecności ciemnych kształtów, wypełniających drew- niane ławy po obu stronach świątyni. Lecz jego umysł nie pozwolił mu pojąć pełnego znaczenia tych faktów, odmówił ich zaakceptowania. Kaplica ożywiła się głosami umarłych. Wypełniała ją woń rozkładających się ciał. Czołgając się tyłem - po twardej, kamiennej posadzce, Spelling widział, jak biała postać unosi się ze swego miejsca w bocznej ławce i kroczy wzdłuż wąskiego przejścia prosto w stronę jego przyjaciół. Azy chłopca znaczyły na podłodze lśniący szlak. Kolana otarły się na kamieniu do krwi. Dostrzegł w mroku ciemną kałużę i zamazane białe plamy puszek, z których jedna była przewrócona. Widział, jak ciemne sylwetki wstają i zbliżają się do Clemensa i Greene a. Zobaczył, jak dziwna postać, odziana w biel, sięga po sztywno leżącego na podłodze chłopca. Jak drugi chłopak rozgląda się rozpaczliwie za jakimkolwiek ukryciem i pada na kolana pojmując, że jest otoczony. Ponad oparciem przedniej ławki widać było jedynie jego pobladłą twarz. Potem zaś Spelling nic już nie mógł dostrzec poprzez masę ciemnych, falujących kształtów, zasłaniających kompletnie jego kolegów i figurę w bieli. I dopiero wtedy krzyknął, zerwał się na nogi i wybiegł z kaplicy. Kroki rektora dzwięczały na nierównych, kamiennych pły- tach krużganku. Jego oczy zatrzymywały się na każdym mija- nym cieniu. Od lat miał w zwyczaju odbywanie nocnej przecha- dzki naokoło college'u, niekoniecznie, by sprawdzić, czy wszyst- ko w porządku, lecz by zanurzyć się samotnie w nostalgicznej atmosferze dawno minionych wieków, wsłuchać się w głosy zjaw dawnych etończyków, wyobrazić sobie siebie uczącego studen- tów o nazwiskach takich jak Walpole, Pitt, Shelley czy Gladsto- ne. Którzy z jego chłopców wzniosą się na wyżyny podobnej sławy? Czy dawni opiekunowie odkryli potencjał niektórych uczniów? Czy to możliwe, by odgadli, jak ważne role odegrają pewni ludzie w historii Anglii? Kto będzie jego Shelleyem? Jego Gladstonem? Dziś jednak czuł szczególną potrzebę tego spaceru, popycha- jącą go do wyjścia w noc. Cały dzień odczuwał narastającą presję, zakłócającą tok jego myśli, uniemożliwiającą koncentra- cję. Przeszedł pod lukiem wieży Luptona i szybkim krokiem podążył brukowaną ścieżką, przecinającą środek Dziedzińca Szkolnego. Starodawne budynki, otaczające czworokąt podwó- rza, stały spokojnie, nieświadome jego lęku. Kiedy dotarł do środka dziedzińca, zajmowanego przez zniszczony upływem czasu posąg Henryka Szóstego, zatrzymał się i wolno obrócił naokoło, jakby chciał wyczuć raczej niż usłyszeć czy zobaczyć jakiekolwiek potencjalne zródło kłopotów. Powtórzył to dwu- krotnie i za każdym razem musiał siłą odrywać wzrok od szarej, niepokojącej kaplicy, górującej nad podwórzem i okolicznymi budynkami. Griggs-Meade podniósł wzrok ku wysokim witrażom, z ze- wnątrz widzianym jedynie jako czarne otwory, jakby domaga- jąc się od nicłi samych wyjaśnienia mu przyczyn tego niepokoju. Wydało mu się, że płynie ku niemu delikatny szelest, lecz im bardziej się w niego wsłuchiwał, tym mniej był pewien, czy słyszy go naprawdę, czy to tylko zwykły szmer wewnątrz bębenków. I nagle krótki, przeszywający krzyk dał jego zmysłom wyrazniej- szy punkt odniesienia. Nadszedł ponownie: ostry, niemal dziewczęcy. Rektor ruszył biegiem, przecinając na ukos dziedziniec, kierując się w stro- nę wejścia do przedsionka kaplicy. Jego długie nogi pokonały tę odległość błyskawicznie. Gdy osiągnął wreszcie wielkie wrota, zastanawiając się, czy są otwarte, czy nie, usłyszał kroki dzwięczące na drewnianych stopniach wewnątrz, stłu- miony werbel panicznie uciekających stóp. pchnął drzwi, które rozwarły się na oścież. A z mroku wypadła na niego drobna, rozdygotana postać. Z jej gardła dobywały się przera- żone piski. Zderzenie odepchnęło Griggs-Meade a, chwycił jednak sza- mocącą się postać i zdołał złapać jej rękę nad łokciem. Potrząs- nął mocno chłopcem, aby go uspokoić i spojrzał w pobladłą twarz. Ciągnąc go na środek dziedzińca, gdzie światło było lepsze, wyczuł, że ciało ucznia zesztywniało nagle w jego uścisku. Zdawało mu się, że rozpoznał tę twarz - nazwisko przypomni mu się pózniej - ale stan, w jakim znajdował się chłopiec, nie kwalifikował go do wypytywania. Nieruchome,
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|