[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gdy dotarł wreszcie do Krakowa i natychmiast wezwany stanął przed księciem, na zapytanie, gdzie znajduje się sprawca, odparł ponuro: Wypuściłem go. Przygotowany był na wybuch. Aokietek z wiekiem stawał się coraz popędliwszy. Teraz jednak, ku zdzi- wieniu kasztelana, przemierzać jął komnatę szybkim krokiem, jak zwykł czynić, gdy wzburzony był, a chciał się pohamować. Przystanął wreszcie przed kasztelanem: Znowu o tego otroka chodziło rzekł co tyle już narobił zamieszania. Oto masz przykład, jak bez- karność jeno uzuchwala, a kto jeno oparcie czuje za sobą, pozwala sobie na wszystko. Nie zadość było, żeś go raz urwał z powroza? Wszak ci i wdzięczność, i swojackie względy tam winny mieć kres, gdzie się kończy wiara i poczciwość. Przeczżeś to uczynił? Jaśko wolałby wybuch gniewu niż gorzki wyrzut, który brzmiał w słowach Aokietka. Ale i jego ogarniało rozgoryczenie. Kto winien, że dano mu wybór między obowiązkiem a krzywdą córki? Przelało się w słowach: Nijaki on mi swojak i nie z wdzięczności go wypuściłem. To syn Mścigniewa Nałęcza, któremuście sprawiedliwości nie domierzyli, gdy go opiekunowie wyzuli z dziedzictwa. Od tego się zaczęło, a skończy Bóg wie na czym, bo nie widać kresu tej sprawie. Aokietek długo stał i patrzył pytająco na Jaśka. Znał jednak sprawy na tyle, że widno sam domyślił się reszty. Znowu chodzić jął po komnacie. Po chwili przystanął i zaczął: Tedyś mu za mnie odpłacił. Mnie nic nie ujdzie bez odpłaty. Juści, że Sprawiedliwym mnie nie nazwą, bo sprawiedliwość siły wymaga, a ja jej nie mam. Oto i ciebie ukarać by należało, a nie uczynię lego... Uczyńcie! wybuchnął opanowany zazwyczaj Jaśko. Jeno wysłuchajcie mnie przódzi. Zaczął mówić gwałtownie i nieskładnie, a Aokietek słuchał ze zmarszczoną brwią. Gdy kasztelan skończył, odezwał się: Juści, że niesprawiedliwość snuje się za człekiem, jako dym we mgle. Zda się, że już zniknął, a niespodzianie w nozdrzach zawierci. Może to Bóg tak zrządził, że kto raz bezprawiem się skalał, temu miecz sprawiedliwości będzie odjęty. Niechże się nad tymi zmiłuje, których Jego ręka pościgła, a jeślim ja niegodzien, niech choć synowi memu zwoli ład i prawo wprowadzić w tym królestwie. Książę umilkł i zadumał się. Po chwili dodał: A tenże nieszczęśnik dokąd pójdzie, jeśli nie na gościniec lub do wroga, bo i dokąd ma iść? Ale dość o nim, bo nie brak większych trosk. I cóż jego zbrodnia wobec tych, których się dopuścił Muskata? A wróci na urząd i beneficjum, bo się Kuria za nim ujęła. Oto mi sprawiedliwość! A na Krzyżaków, co mało sto kościołów splugawili i spalili, nawet sądu doprosić się nie mogę, bo Zakon siłę ma i pieniądz. Co tam o jeden kościół i jednego łotrzyka. Obejmując Jaśka za ramiona, dokończył: Juże się tym nie trap, bo zgryzota jeno siły zżera w człeku i myśli mąci. Ważniejsze mamy sprawy. Na gościniec lub do wroga! Krzych teraz dopiero, siedząc samotnie w ciemności i czekając, Aż rozjaśni się na tyle, by mógł się puścić przez leśne bezdroża, ocenić zdołał w całej rozciągłości skutki swego uczynku. Z Jaśkiem rozstali się w milczeniu, ale i ono miało swoją wymowę. Kasztelan zwrócił wszystko, co odebrano Krzychowi przy pojmaniu; zwrócił miecz i trzos ze srebrem. Nie zwrócił tylko rycerskiego pasa. Jest trzecia droga! Aatwa i niedaleka. U stóp skałki, na której leżał Krzych, jaśniejszy od ołowianej ciemności nocy i smolistej lasu, pieklił się odmęt Dunajca. Jeden krok i koniec. Krzych wstał i usiadł znowu. Jak żywa stanęła mu przed oczyma inna noc, gdy tak samo stał na skale nad odmętem. Przez szum rozbijającej się o jej podnóże wiślanej fali słyszy jeszcze nabrzmiały łzami głos Kundzi: nie idz!", czuje rozpaczliwy uchwyt drobnych, słabych rąk, tych samych, które tyle razy poiły go w gorętwie i tak lekko opatrywały rany, że nie czuł prawie. A przecie Kundzią i wówczas wiedziała, że ratuje go nie dla siebie, że on miłuje inną, a cześć swą i życie, którego chce zbyć, naraził dla ladacznicy, że gdy pozdrowieje, odejdzie znowu. A mimo to gotowa była iść z nim nawet na wieczną zagładę. I teraz poszłaby, mimo że zelżył ją, odtrącił i odebrał nawet złudzenie, iż pojął ją z miłości. Cofnął się i usiadł. Do wszystkich krzywd, jakie wyrządził Kundzi, nie doda tej największej i nie- odwracalnej. Nie myślał w tej chwili, że kasztelanowi przyrzekł, iż będzie żył. Hanna sama rzekła mu, %7łe nie masz już jej, jeno Kinga. Widno takie imię przyjęła po ślubach, którymi dobrowolnie odcięła się od życia. Zdało mu się, że już umarła. Po raz pierwszy naszło go to uczucie, gdy ją ujrzał w karczmie w ciemnej szacie, z ostrzyżonymi włosami i twarzą wyblakłą w mroku klasztornej celi. To, co teraz czuje, to nawet nie żal, jeno bolesna pustka po czymś, co skończyło się na wieki. A Kundzią czeka. Jak zawsze. Jeno że nie ma do niej powrotu. Będzie na niego czekała jak matka. I jak matka wybaczyłaby wszystko. Niechaj przynajmniej nie wie, że czekać nie ma na co. Zmarnował jej miłość. Zmarnował zresztą wszystko: życzliwość Jaśka i Spytka, przyjazń Birdziwoja, przywiązanie Radochy. Na myśl przyszli mu Ostróżka i Braciszek. Ich dola podobna do jego własnej: i oni od dzieciństwa po- zbawieni najbliższych; i oni zadzierali z każdą władzą i prawem. Ale nie siali zła wśród przychylnych Sobie ludzi, przeciwnie, podać umieli pomocną rękę. Zniknęli jednak i nie wiadomo, gdzie ich szukać. Zresztą Krzych odrzucił tę myśl. Braciszek może by go zrozumiał, ale Ostróżce wstydziłby się przyznać, co uczynił. Jeno by ramionami wzruszył i nazwał go głupcem. Kromie Kundzi nie ma na świecie nikogo, kto by się użalił nad jego dolą i zrozumiał. Jest w życiu tak samotny jak tu w jesienną noc w lesie. I jak tu zewsząd otacza go ciemność, że nie wiada, dokąd iść. Na gościniec lub do wroga! Bo zmarnował też krwią i trudem odzyskane zaufanie księcia, a z nim razem jakiś cel w życiu, który odnalazł wonczas, gdy dla siebie nie spodziewał się już niczego. Umiał i lubił walczyć, nie umiał zresztą nic poza tym, jeno musi wiedzieć, o co. Wtedy tylko może zapomnieć o sobie. Ale na myśl o walce z kupieckimi pachołkami dla łupu, o który nie stał nigdy, otrząsnął się z obrzydzeniem. Próbował przecie stowarzyszyć się z łotrami, którzy za pieniądze pomóc mieli w porwaniu Hanny z klasztoru. A ubili przy tym bezbronnego zakrystiana, z ołtarzy pozabierali wota i naczynia kościelne. Splugawili nie tylko kościół; splugawili i jego, zamykając mu powrót między czestnych ludzi. Jest całkiem sam, na zawsze. Na myśl przyszło mu, by wrócić na swe pogorzelisko, skąd go los wyrwał. Jako wyrostek nawykł do samotnej włóczęgi po lesie. Ale wówczas na coś czekał, coś było przed nim. A w spalonym dworcu czekali na
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|