[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dzwigu przytwierdzonego do platformy. Z początku tylko stałem gapiąc się, aż w końcu pojąłem, do czego zmierzamy. Podciągnąłem więc spodnie i zabrałem się do roboty. W mgnieniu oka, przekładając linę tam i z powrotem i zaciskając na niej węzły, opasaliśmy dzwon czymś w rodzaju kosza, który Hasbro uniósł za pomocą niemiłosiernie rzężącego dzwigu. W tym czasie St. Ives i ja naprowadzaliśmy kołyszący się ładunek, aż w końcu zadudnił ciężko o platformę. Hasbro wskoczył na kozioł, pochwycił cugle, cmoknął na konie i pogalopował w noc, wzbijając obłoki pyłu srebrnego w świetle księżyca. Tak więc poszło nam całkiem gładko, chociaż wciąż nie byłem pewien, jaki był dokładnie cel naszego przedsięwzięcia. Jeśli maszyna spoczywająca na dnie cieśniny strzeżona była teraz przez królewską flotę, to i tak ten dzwon na nic się naszym łotrzykom nie mógł przydać. Ten etap ich zmagań wydawał się już niechlubnie zakończony. Ale kimże ja jestem, by kwestionować poczynania profesora? Był niezwykle zadowolony, że udało nam się wywiezć ten dzwon; wyraznie dostrzegłem to na jego twarzy. Dostrzegałem jednak też, że to jeszcze nie koniec naszych zmagań. Dlaczego nie wyjechaliśmy stąd razem z Hasbro? Ponieważ profesor nie zamierzał spocząć, dopóki nie spenetruje całej chłodni. Sam Narbondo we własnej osobie musiał się gdzieś tutaj znajdować i St. Ives chciał go odnalezć. Przeczołgaliśmy się z powrotem pod podnoszonymi drzwiami - najpierw profesor, a za nim ja. Gdy podnieśliśmy się, dowcipniś kapitan już na nas czekał; szczerząc zęby w uśmiechu stał dwa metry dalej z wymierzoną w nas strzelbą. Rozbój o północy tym razem nie mógł chybić. Byłem już gotów udawać człowieka skłonnego do współpracy, któremu nie śpieszy się do śmierci. Za nami otworzyły się gwałtownie drzwi i pojawił się w nich Higgins. Miał na sobie laboratoryjny fartuch, a na głowie bandaż, spod którego wystawały kępki włosów. Dyszał ciężko i śmierdział jak zdechła ryba. - Leopold Higgins, jak sądzę - skłonił się profesor. - Nazywam się Langdon St. Ives. - Znam cię aż nadto dobrze - warknął tamten i przez jedną straszną chwilę popatrzył na mnie. - Jak ci smakowały owoce, młodzieńcze? - zapytał. Najwyrazniej nie miał pojęcia, kto zdzielił go w łeb w Kufelku , gdy zakradał się do pokoju Pule ów. Inaczej nie byłby teraz taki skłonny do żartów. Pomimo panującego półmroku zauważyłem, że twarz ma dość mocno pokiereszowaną. James P. Blaylock - Maszyna lorda Kelvina 96 To już musiała być robota tych wariatów. - Masz to? - zapytał Bowker, wciąż trzymając nas na muszce. - Nic z tego - powiedział Higgins. - Dziwna jakaś była ta twoja wachta. Ja takie coś nazywam drzemką. Spałeś jak niemowlę, podczas kiedy ci dwaj... Kapitan wykonał zwrot i - bang! - pocisk przeleciał tuż obok ucha Higginsa. Odskoczyłem jak oparzony. A Higgins - tego to dopiero ścięło z nóg! Naukowiec padł na słomę twarzą do podłogi, miaucząc jak pijany kot. Kapitan Bowker prawie popłakał się ze śmiechu, patrząc jak Higgins, blady i oszołomiony, gramoli się na nogi; z oczu mu wyzierał strach pomieszany ze wściekłością. - Chcesz jeszcze coś powiedzieć? - spytał kapitan. Higgins bezgłośnie poruszał ustami, aż w końcu odchrząknął. - Ale przecież dzwon do nurkowania... - Kogo obchodzi jakiś parszywy dzwon? Dla mnie on nie wart złamanego grosza. Ty zresztą też. Chętnie załatwiłbym was wszystkich, żeby mieć Jo już z głowy. Odzyskasz swój dzwon, kiedy tamten drągal skapuje, że mamy jego kolesiów. Ta informacja zabrzmiała pocieszająco. Drągal to oczywiście Hasbro, który gotów byłby oddać tuzin tych cholernych dzwonów za życie profesora i starego Jacka. Osobiście nie miałem nic przeciwko roli zakładnika; rola nieboszczyka odpowiadała mi o wiele mniej. - Albo przynajmniej jednego z jego kolesiów - sprecyzował kapitan, przyglądając się nam na zmianę, jakby dokonywał wyboru. Mój optymizm prysł. Niewątpliwie z nas dwóch to ja byłem niepotrzebny, bo wiedziałem najmniej. Kapitan Bowker pociągnął nosem, jakby coś zwęszył, i zrobił grozną minę. - Dawaj eliksir - zwrócił się do Higginsa. - Ależ on go potrzebuje - zaprotestował naukowiec, kręcąc głową. Był to akt dużej odwagi, zważywszy, że Bowker znów skierował na niego broń, celując dokładnie między oczy. Kapitan zaśmiał się, a Higgins nie zastanawiał się już dłużej. Sięgnął do kieszeni fartucha, wyjął zakorkowaną flaszkę i podał ją Bowkerowi. Kapitan wyciągnął po nią rękę i właśnie w tym momencie, gdy strzelba znalazła się pomiędzy nami a Higginsem, St. Ives zaatakował. Kapitan zbyt był pochłonięty gnębieniem Higginsa i to go zgubiło. - Uciekaj, Jack! - krzyknął profesor, rzucając się na kapitana. Wymachując energicznie ramionami odbił się od ziemi i bokiem staranował obfity brzuch marynarza, przewracając go na plecy. Głowa kapitana walnęła o
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|