|
|
|
|
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
odległości paru stóp, Mallory poczuł gwałtowną złość na siebie - miał przecież kilka haków, a zupełnie o nich zapomniał. Zamachnął się i cisnął hak w ciemność. Minęła jedna sekunda, potem druga, już myślał, że się nie udało, promień był tylko o kilka cali od ramion Andrei, gdy metaliczny brzęk haka uderzającego o głaz doleciał jego uszu jak błogosławieństwo. Promień zamigotał, poleciał gdzieś w ciemność, potem zatoczył krąg muskając skały na lewo. I nagle wartownik rzucił się w tę stronę ślizgając się i potykając w pośpiechu; lufa karabinu błyszczała w świetle przyciśniętej do niego latarki. Nie przebiegł nawet dziesięciu jardów, gdy Andrea był już na wierzchu urwiska i jak wielki czarny kot bezszelestnie przemykał za osłoną najbliższego głazu. Zniknął za nim jak duch - jeszcze jeden cień wśród cieni. Wartownik oddalił się już o jakieś dwadzieścia jardów, promień latarki przeskakiwał trwożnie z kamienia na kamień. Wtem Andrea zastukał dwukrotnie trzonkiem noża w skałę. Wartownik odwrócił się raptownie, oświetlając linię głazów, a potem niezdarnie popędził z powrotem w to samo miejsce, powiewając groteskowo połami na wietrze. Wymachiwał latarką i Mallory w ułamku sekundy dostrzegł jego bladą, ściągniętą twarz o szeroko rozwartych oczach, wystraszoną - całkowite zaprzeczenie gladiatorskiej siły stalowego hełmu nad nią. Mallory pomyślał, że tylko Bóg jeden wie, co za dzikie i paniczne myśli kłębią się teraz w tej głowie. Hałasy na krawędzi urwiska, metaliczne dzwięki wśród głazów po jednej i po drugiej stronie, długie przerażające czuwanie na posterunku, bez towarzyszy, nad przepaścią, w ciemną, burzliwą noc, we wrogim kraju... - Nagle Mallory poczuł głębokie współczucie dla tego człowieka, człowieka takiego samego jak on, czyjegoś kochanego męża, brata czy syna, który, jak umie, wykonuje parszywą i niebezpieczną robotę, ponieważ mu to nakazano. Ogarnęło go współczucie z powodu jego osamotnienia, obaw i strachu - wiedział przecież, że ten człowiek, nim zdąży odetchnąć trzy razy, będzie trupem... Powoli, dokładnie oceniając czas i odległość, podniósł głowę. - Ratunku! - krzyknął. - Pomóżcie! Spadam! %7łołnierz utknął w pół kroku i obrócił się, niecałe cztery stopy od skały, za którą krył się Andrea. Przez sekundę światło jego latarki migało gwałtownie dokoła, a potem padło na głowę Mallory ego. Przez następną chwilę Niemiec stał jak skamieniały, potem karabin w jego prawej ręce podskoczył do góry, lewa dłoń sięgnęła ku lufie. I wtedy chrząknął nagle, sapnął... Mimo wycia wiatru odgłos trzonka noża Andrei uderzającego o żebra doszedł wyraznie do uszu Mallory ego. Mallory patrzył na zabitego i na nieruchomą twarz Andrei, który wytarł ostrze noża o płaszcz Niemca, wyprostował się powoli, westchnął i schował nóż do pochwy. - Tak, mój drogi! - Andrea tylko w obecności innych używał regulaminowego tytułu "kapitanie". - Właśnie dlatego nasz młody porucznik zamartwia się tam na dole. - Właśnie dlatego - przyznał Mallory. - Wiedziałem, że tak będzie... albo prawie wiedziałem. Ty też. Zbyt wiele zbiegów okoliczności: niemiecki kuter patrolujący, kłopoty koło strażnicy, a teraz to. - Mallory klął, cicho i gorzko. - To będzie koniec kariery naszego przyjaciela, kapitana Briggsa z Castelrosso. Zwolnią go w ciągu miesiąca. Jensen się o to postara. Andrea skinął głową. - Wypuścił Mikołaja? Tego, który podsłuchiwał? - A kto inny wiedział, że mamy tu wylądować, i powiadomił o tym wszystkich na całej trasie? - Mallory urwał i chwycił Andreę za ramię. - Niemcy są poinformowani. Nawet jeśli wiedzą, że lądowanie tutaj w taką noc jest niepodobieństwem, to i tak na pewno rozrzucili z dziesięć posterunków na rafach. - Mimowolnie zniżył głos. - Ale nie mogli zakładać, że jeden będzie walczył przeciwko pięciu. A więc... - Sygnały - skończył za niego Andrea. - Muszą mieć jakiś sposób porozumiewania się. Może rakiety... - Nie, to nie - zaprzeczył Mallory. - Zdradziliby w ten sposób swoje stanowiska. Na pewno telefon. Pamiętasz, jak na Krecie porozciągali druty telefoniczne na przestrzeni całych mil? Andrea przytaknął, podniósł latarkę zabitego, osłonił ją olbrzymią dłonią i zaczął szukać. Wrócił w niespełna minutę. - Jest telefon - oznajmił. - Tam, pod skałami. - Nic na to nie poradzimy - stwierdził Mallory. - Jeśli zadzwoni, będę musiał odpowiedzieć, bo przylecą tu galopem. Mam tylko nadzieję, że nie mają żadnych cholernych kryptonimów. To byłoby do nich podobne. Odwrócił się i zamilkł nagle. - Ale ktoś tu przecież przyjdzie - zmiana, dowódca czaty albo ktoś w tym rodzaju. Być może wartownik miał składać meldunek co godzinę. Ktoś tu przyjdzie - i to niebawem. Mój Boże, Andrea, musimy się spieszyć! - A ten biedak? - Andrea wskazał na skulony cień u swych stóp. - W przepaść. - Mallory skrzywił się z niesmakiem. - Jemu nie zrobi to żadnej różnicy, a nie możemy zostawić śladu. Najprawdopodobniej pomyślą, że sam spadł - grunt tu na szczycie jest niepewny i zdradziecki jak licho... Zobacz, czy nie ma przy sobie papierów: nigdy nie wiadomo, kiedy się mogą przydać. - Ale buty przydadzą się jeszcze bardziej - Andrea wskazał obsypane piargiem zbocza. - W skarpetkach daleko nie zajdziesz. W pięć minut pózniej Mallory pociągnął trzy razy za sznurek, który spadał w ciemności na dół. W odpowiedzi z dołu szarpnięto również trzy razy, a potem sznurek zniknął gwałtownie za krawędzią zbocza, pociągając za sobą długą, przeplataną drutem linę, którą Mallory rozwijał ze zwoju leżącego na szczycie. Jako pierwsza część ekwipunku przybyła skrzynka z materiałami wybuchowymi. Obciążona lina opadała pionowo z nawisu i chociaż skrzynka była zabezpieczona z każdej strony przywiązanymi plecakami i śpiworami, to jednak tłukła straszliwie o skałę za każdym zamachem poruszanego wiatrem wahadła. Ale nie było czasu na subtelności, na czekanie, aż wahnięcia osłabną. Pewnie zakotwiczony na linie, przywiązanej do podstawy wielkiego głazu, Andrea wychylał się daleko ponad krawędz przepaści i ciągnął siedemdziesięciofuntowy ciężar jak pstrąga. Nie minęły trzy minuty, gdy skrzynka z amunicją leżała już koło niego na skale; w chwilę pózniej znalazło się tu również dynamo, broń długa i krótka, owinięta w dwa pozostałe śpiwory, i lekki dwustronny namiot, z jednej strony biały, z drugiej brązowo_zielony dla kamuflażu. Po raz trzeci lina rozwinęła się wśród deszczu i ciemności, po raz trzeci niezłomny Andrea ciągnął ją w górę. Mallory stał z tyłu zwijając ją, gdy nagle usłyszał okrzyk Andrei. Dwoma szybkimi skokami znalazł się nad brzegiem przepaści. Dotknął dłonią ramienia olbrzymiego Greka. - Co się stało, Andrea? Dlaczego przerwałeś? Zamilkł, bo spostrzegł, że Andrea trzyma linę tylko w palcach. Dwukrotnie podrzucił ją do
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|
|
|