|
|
|
|
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Mistrz może zażądać życia i nikt w pojedynkę nie będzie miał szans. Przy okazji, czy mógłby ojciec rzucić nieco światła na postać tego dużego mężczyzny, o imieniu Royston, nie znam jego nazwiska, który teraz przewodzi Zgromadzeniu i zdaje się, że dysponuje daleko większą mocą i wiedzą niż jego przyjaciel Horacy? Maurice Storton potrząsnął głową. - Nie, obawiam się, że nic nie wiem. Nie byłoby lepiej powiedzieć o tym policji? - Nie - Sabat uśmiechnął się blado. - Obawiam się, że inspektor śledczy Plowden wyrobił już sobie o mnie zdanie, więc nie chcę, aby mi przeszkadzano. Wolę działać sam. - A jaki będzie pański następny krok? - Moim ostatecznym celem - odparł Sabat - jest odnalezienie kości Williama Gardinera i odprawienie eg-zorcyzmu w celu zniszczenia złego ducha, który się w nich ukrywa. Ale przedtem jest wiele rzeczy do zrobienia. Zamierzam znalezć Roystona i jego nową satanistyczną świątynię. %7łeby to zrobić muszę znów zorganizować opuszczenie fizycznego ciała. Powinienem wcześniej powrócić do pełnego zdrowia. Jest to, mam nadzieję, kwestia kilku dni. Przy moim obecnym osłabieniu strażnicy ciemności wytropiliby mnie natychmiast. Sądzę jednak, że na początek wypędzę złego ducha z cmentarza, aby przywrócić temu miejscu jego dawny spokój i aby nigdy już nie zostało 64 wykorzystane przez wyznawców Zcieżki Lewej Ręki. Muszę odprawić egzorcyzmy, wielebny ojcze. Storton skinął głową. Kiedyś obecny był przy odprawianiu egzorcyzmu. Kilka modlitw, mruczanych przez egzorcystę. W osobistym przekonaniu wikarego było to raczej niepoważne i nawet mało ekscytujące, choć wywołano kilka trickowych efektów. Ale Sabat myślał inaczej. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw, które teraz miały jeszcze stokrotnie wzrosnąć. To była wielka próba, pierwsza konfrontacja z ciemnymi siłami, jeśli nie liczyć dokonanego przez Quentina ataku na jego duszę. Walczył wtedy na własnym terenie i pokonał pojedynczego diabła. Teraz przyjdzie mu spotkać się ze złem w całej jego potędze. Zmiertelny człowiek stanie przeciw szatańskiej armii, polegając jedynie na swojej własnej wierze i sile. Było to samobójcze przedsięwzięcie. Los jego duszy zależał od Quentina w każdej chwili gotowego do ataku. Sabat spojrzał na zegarek. Była czternasta trzydzieści. - Teraz, wielebny ojcze, zrobię użytek z ofiarowanej mi gościny i chwilę odpocznę. Będę zobowiązany jeśli ojciec zajrzy do mnie w ciągu najbliższych sześciu godzin i sprawdzi czy wszystko w porządku. Będę też prosił o modlitwę za mnie, gdy wyruszę na cmentarz św. Adriana, aby wypędzić złego ducha, który zamieszkuje tam od czasu pogrzebu Williama Gardinera i wciąż rośnie w siłę. Z wielu przyczyn tę bitwę muszę wygrać. Rozdział IV Sabat obudził się. Ostatnie promienie zachodzącego słońca błądziły po ścianach. Sabat wpatrywał się w nie, widział, jak powoli niknęły. Leżał jeszcze, gdy zapadł zmrok i pokój ogarnęły ciemności. Gdy usiadł, opuszczając nogi na podłogę, zdał sobie sprawę, że w jego ciele zaszła jakaś zmiana. Mógł teraz poruszać się nie odczuwając bólu ani zawrotów głowy. Opanowała go euforia. Parę godzin snu, podczas których jego ciało astralne było w swej fizycznej powłoce, tych kilka niczym nie zakłóconych godzin uleczyło go lepiej, niż cała nowoczesna medycyna ze swoim ogromnym arsenałem środków. Nie było to żadne cudowne uzdrowienie, a jedynie władza umysłu nad ciałem. Sabat był gotów do rozpoczęcia bitwy. Ubierał się bez pośpiechu, starannie, jak ktoś, kto wybiera się na proszoną kolację. Wyszczotkował swą wybru-dzoną sadzą, ciemną marynarkę, sprawdził, czy rewolwer jest naładowany. Znalazł krucyfiks i czosnek. Co prawda nie pomogły mu one w walce z Quentinem, ale było to jego własną winą. Jego wiara zachwiała się w chwili, gdy potrzebował jej najbardziej. Gdyby wówczas nie zwątpił, jego brat byłby unicestwiony na zawsze. Ze smutkiem przypomniał sobie baśń o Sindbadzie %7łeglarzu, którą w dzieciństwie czytała mu matka. Historię o nieszczęśliwym Sindbadzie, zmuszonym znosić ciągłą obecność nikczemnego Starego Człowieka Morza. Bogobojna pani Sabat 66 nie przypuszczała, że pewnego dnia los popchnie obu jej synów do bratobójczej walki. Gdy Sabat zszedł na dół, wielebny Maurice Storton wychodził właśnie ze swojego gabinetu. Sędziwy duchowny wyglądał na zmęczonego. Wzruszający staruszek, zbliżający się już do końca swoich dni, wciąż jednak gotów do walki, nie rezygnował łatwo ze swych zamierzeń. - Panie Sabat - powiedział. - Może będzie lepiej, jeśli pójdziemy tam dzisiaj razem. - Nie - Sabat przytrzymał go za rękę - nie tej nocy. Ojciec pomoże mi najbardziej zostając tu i modląc się. - To bardzo niebezpieczne, prawda? - W jego szarych oczach pojawił się nagły błysk lęku. - Bardziej niebezpieczne niż mi pan powiedział. - Tak - ukrywanie ryzyka nie miało sensu - to najniebezpieczniejsze zadanie, jakiego się kiedykolwiek podjąłem. Proszę na mnie czekać, jeśli ksiądz chce, ale... ale jeśli nie wrócę... proszę pamiętać, że nic więcej już zrobić nie można. Niech ksiądz nawet nie próbuje powtórnego egzorcyzmu, bo oni wygrają. Pozwólmy złu rodzić zło. Bo wtedy ja stanę się jednym z nich. Maurice Storton patrzył, jak jego gość wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Przeżegnał się drżącą dłonią i nagle poczuł, jak bardzo się boi. Przez całe lata wygłaszał kazania przeciw złu, ale dopiero w tej chwili zrozumiał, czym jest zło naprawdę. Sabat ostrożnie przemykał się w kierunku cmentarza, starając się trzymać w cieniu. Chciał umknąć spotkania z policjantem pilnującym grobów. Tłumacząc się Plowdeno-wi ze swojego powrotu, zmarnowałby zbyt wiele cennego 67 czasu, co mogłoby mieć nieobliczalne konsekwencje. Teraz każda chwila zwłoki skończyłaby się fatalnie. Przechodząc przez bramę. Sabat przyjrzał się jej i
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|
|
|