|
|
|
|
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wiesz odezwał się po upływie kilku minut jednej rzeczy ciągle nie rozumiem. Hmm? Jak u licha wpadłeś na to, że jest wampirem? Ach, elementarna dedukcja, drogi Beczko odparł Firkin, dzgając przy- jaciela zdzbłem trawy. W menu nie było śladu czosnku. Fort Knumm W najgłębszej, najmroczniejszej części zimnego serca fortu Knumm czaiła się jednostka zmasowanego powietrza. Było ciepłe, wilgotne i pulsowało ni- ska, niemal podziemna, basowa częstotliwość dudniła w nim regularnym, ciężkim rytmem. Gdyby dysponowało konkretną fizyczną postacią, miałoby bicepsy jak kłody, skłonność do skóry i ćwieków, zainteresowania w rodzaju profesjonalnego dzierżenia kija, w miarę regularnego roztrzaskiwania czaszek i okazjonalnego do- konywania bardziej rozległych zakłóceń w funkcjonowaniu kończyn oraz dojmu- jący wyraz podłej niepoczytalności, skłaniający dorosłe ogry do krzyku i ucieczki do mamusi. Oczywiście, nie zawsze było takie, zaczynało tak samo jak wszystkie inne podmuchy powietrza: często baraszkowało wokół ludzkich stóp lub rozwie- wało włosy, od czasu do czasu dla zabawy zwiewając kapelusze z głów. Ale od kiedy w Królewskiej Czapie wysiadły wentylatory, zaczęło się zmieniać. Powietrze jest rzeczą na tyle ulotną, że jego charakter definiuje nie wychowa- nie, lecz środowisko. Pewne rzeczy się udzielają. Ciężko nie przejąć częściowo osobowości kogoś, w czyich płucach przebywało się długo i głęboko. Tak więc gdy w Królewskiej Czapie, ulubionym miejscu spotkań najpodlejszych wyrzut- ków społecznych grasujących po forcie, gdzie bandyci, podrzynacze gardeł i za- bójcy pili, jedli i uprawiali hazard wraz z najemnikami, mordercami i szaleńcami no więc gdy w Królewskiej Czapie wysiadły wentylatory, jakież szansę miało kilka niewinnych litrów powietrza? Tak, odkąd stanęła klimatyzacja, powietrze szybko dorosło. Brak regulacji po- zwolił mu na autokreację. Nauczyło się dbać samo o siebie. Nauczyło się palić, nasiąkło alkoholem i innymi substancjami uzależniającymi. Zmieniło się. Mama nie byłaby już z niego dumna. Przestało być słodką, delikatną bryzą, rozwiewają- cą jesienią stosy liści. Stało się podłe, niemal złowrogie. Gdyby przypatrzeć mu się uważnie w jakimś ciemniejszym zakamarku, zwłaszcza na chwilę przed kłót- nią lub bójką, dałoby się dostrzec szeroki uśmiech kota z Cheshire. W zasadzie nie było już powietrzem. . . Stało się Atmosferą. * * * Stary człowiek w wielkim lesie czytał oparty o wysokie drzewo. Póznopopołu- dniowe słońce skrzyło na błyskawicach, półksiężycach, gwiazdkach i tandetnych, emaliowanych znakach zodiaku zdobiących jego długą, czarną szatę i szpiczasty kapelusz. Obok niego leżał ciśnięty na ziemię sponiewierany zielony plecak. Człowiekiem tym był Vhintz, jeden z ostatnich przedstawicieli ginącego za- wodu Wędrownych Czarodziejów. Podobnie jak pozostałych sześciu czy sied- miu, podróżował od miasta do miasta, rzucając czary, tworząc mikstury i doko- 99 nując wyczynów o ogólnie magicznym charakterze, aby choć odrobinę ułatwić ludziom życie. Miał ciężki ranek, na który składało się ostrzenie magicznych nożyczek i na- prawa parakosmicznych butów, w tej chwili zaś odrabiał zadanie domowe. Cztery lata wcześniej, mniej więcej w roku 1034 OG, ojciec zapisał go na koresponden- cyjny kurs dla niezaawansowanych użytkowników magii. Niektóre kursy, takie jak Ręka szybsza niż oko dla początkujących , Podstawy abrakadabry i Zaawan- sowane zaklinanie , uznał za pożyteczne. Nauczyły go wszystkiego, co musiał wiedzieć o wyglądaniu wystarczająco tajemniczo podczas naprawy cieknących kranów i leczenia brodawek. Lata praktyki przekonały go, że wszystkie fizyczne czynności mogą być uzna- ne za magiczne wystarczy mieć odpowiedni ton głosu i wygląd. W opublikowanych niedawno dokumentach Taumaturgiczna Rada Filozofów i Psychologów przedstawiła nowo uzyskane dane o postrzeganiu wartości Wę- drownych Czarodziejów na rynkach miejskich. W podsumowaniu rada stwierdzi- ła, że na wiarę w możliwości Czarodzieja wpływają następujące czynniki: w 15 procentach dotychczas osiągnięte wyniki, w 38 procentach język ciała stosowany przez Czarodzieja, wreszcie w 54 procentach ton głosu. Rada z zaskoczeniem od- kryła, że razem daje to 107 procent, co tylko dowodzi, że niektórzy rodzą się, by być kantowani. Vhintz być może nie rozumiał całkowicie magii, ale łatwowierność widział tak dobrze, jak promienie rentgenowskie widzą śledzionę. Na tym oparł całą swoją karierę. Tego dnia w ramach zadania domowego czytał Zaawansowane inkantacje . Zawsze uważał prawdziwą magię za bardzo trudną. W gruncie rzeczy, za niemoż- liwą. Był pewien, że mógłby rzucić czar, gdyby tylko zrozumiał Znaki ASCII5. Właśnie nadszedł ten dzień. Był pewny, że to osiągnie. Czuł się dobrze. Wyciągnął z plecaka kolejną książkę. Była duża, oprawiona w skórę i zaskaku- jąco ciężka. Okładkę pokrywały dziwne runy i znaki ASCII. Wyglądała na bardzo starą i bardzo magiczną. Taka właśnie była. Gdy był jeszcze zbyt mały, by rozumieć rzeczy tego typu, dziadek wręczył mu ją, mówiąc: Strzeż jej jak oka w głowie. Widzę, że nadchodzą ciężkie czasy. Przestań gaworzyć, Vhintz. Wojny, głód nawiedzą to królestwo. Nie, nie chcę twojej grze- chotki. Dziadek chwilę nasłuchiwał, po czym dorzucił jeszcze: Oj! Muszę lecieć! A następnie powiewając połami płaszcza, wybiegł z pokoiku Vhint- 5
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|
|
|