[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie było od tego ucieczki. Otwarte drzwi zamknęły się przed jego zdumionymi oczyma. Musi wracać do ludzi i do świata, uboższy o jedno złudzenie. Musi do końca znosić brzemię swojej 214/257 odpowiedzialności i hańby, aż jakaś zimna, litoś- ciwa, zabłąkana kula albo litościwszy od niej kat nie uwolni go od hańby. Są ludzie zdolni do popełnienia samobójstwa. Ale są i tacy, którzy samobójstwa popełnić nie mogą. I on nie może. Przez chwilę w mózgu wirowała mu prawda tego odkrycia; po czym nastąpiła smutna pewność i z niewiarogodnym poddaniem się nieomylnemu losowi odwrócił się i popłynął ku brzegowi. Była w nim odwaga, której nie doceniał, bowiem zajęty był wyłącznie hańbą swego tchórzostwa. Silny prąd, jak wicher dmący w twarz, utrudniał mu ruchy. Walczył dzielnie, ale spokojnie, bez entuz- jazmu; bez entuzjazmu poznawał po drzewach, że zbliża się do celu. W jakiejś chwili przeszyła go nadzieja. Wsłuchał się w to, co się działo na połud- nie od niego, w kierunku środka laguny, praw- dopodobnie biła się tam jakaś wielka ryba. Znieru- chomiał. Może ona spełni rolę kata? pomyślał. Ale szmer zamilkł, znowu zapanowało milczenie. Herrick skierował się ku brzegowi, buntując się przeciwko własnej naturze. Ach, poczeka na pot- worną rybę! Ale gdyby usłyszał, że nadpływa... Uśmiech jego był tragiczny. Pogardzał sobą. 215/257 Około trzeciej nad ranem przypadek i prąd, i usiłowania jego własnego ciała sprawiły, że dobił do brzegu naprzeciw domostwa Attwatera. Tam usiadł i patrzył przed siebie beznadziejnym wzrok- iem. Z ubogiej szaty ufności w siebie zostały strzępy. W najcięższych chwilach pocieszał siebie bajeczką o samobójstwie, o możliwości ucieczki przed życiem! ale i to okazało się tylko bajką, tylko omamieniem! W konsekwencji swego postępku widział się przybitym do krzyża gwozdzi- ami swego tchórzostwa. Nie płakał. Oczy miał suche. Nie usiłował pocieszać siebie. Tak bardzo pogardzał sobą, że ustał w nim nawet proces pocieszającej mitologii. Czuł się jak człowiek, który spadł na bruk z połamanymi kośćmi. Leżał i uz- nawał ów fakt, i nie starał się podnieść. Zwit zaróżowił się nad atolem, niebo się rozjaśniło, chmury przyjęły wspaniałe barwy, cienie nocy pierzchły. Nagle Herrick uświadomił sobie, że lagu- na i drzewa przyjmują swoją zwykłą dzienną liber- ię, widział, jak na pokładzie Farallone Davis gasi latarnie, a nad kuchnią unoszą się kłęby dymu. Davis niewątpliwie dojrzał postać na brzegu albo może nie chciał wierzyć własnym oczom! Gdyż przypatrzywszy się chwilę, wszedł do domku i wró- 216/257 cił z lornetką. Była bardzo silna. Herrick nieraz jej używał. Z uczuciem wstydu ukrył twarz w dłoni- ach. Co pana tu sprowadza, panie Herrick-Hay, czy panie Hay-Herrick? spytał głos Attwatera. Pańskie plecy widziane z miejsca, na którym znaj- duję się, są bardzo piękne i chętnie przyglądałbym się im w dalszym ciągu. Sądzę, że moglibyśmy mile spędzić czas, gdyby pan zechciał odwrócić się do mnie drugą stroną! Herrick wolno powstał. Ogarnęło go dziwne wzruszenie, ale je opanował. Odwrócił się spoko- jnie i śmiało spojrzał w twarz Attwatera, który stał z wymierzoną doń lufą. Dlaczego nie mogłem uczynić tego wczoraj? pomyślał. Attwater spokojnie przewiesił strzelbę przez ramię i schował ręce do kieszeni. Co pana sprowadza? powtórzył. Nie wiem... powiedział Herrick, a potem do- dał niemal krzycząc: Zrób coś ze mną! Jest pan uzbrojony? spytał Attwater. Pytam dla formy jedynie. 217/257 Uzbrojony? ach, nie! raczej tak! poprawił się Herrick. I odrzucił na piasek pistolet. Pan przemókł powiedział Attwater. Tak, przemokłem powiedział Herrick. Zrób pan coś ze mną! Attwater spojrzał uważnie. To zależy od tego, kim pan właściwie jest powiedział, wolno cedząc wyrazy. Kto jestem? Tchórz! zawołał Herrick. Z takim niewiele co można zrobić spokojnie odrzekł Attwater. A jednak zdaje mi się, że to określenie nie wyczerpuje sprawy. Och, o cóż chodzi?! zawołał Herrick. Stoję przed panem. Jestem zupełna ruina. Jestem przed- muchany flet. Resztki żywności utopiłem w wodzie. Nie pozostało mi nic, w co wierzyłem... prócz przekonania, że jestem przerażeniem dla siebie samego. Dlaczego jestem tutaj? Nie wiem. Pan jest zimny, wrogi, mściwy. I nienawidzę cię, al- 218/257 bo myślę, że nienawidzę! Ale pan jesteś człowiek uczciwy, uczciwy dżentelmen. Oddaję się bezbron- ny w twoje ręce. Co mam czynić? Jeżeli masz trochę litości błagam, poślij mi kulkę! przecież to marny szczeniak z nadwerężoną łapką! Gdybym był panem spokojnie rzekł Attwater podniósłbym ten pistolet, poszedł do mego do- mu i zmienił ubranie. Pan to mówi serio? spytał Herrick. Pan wie... że oni... że my... oni... Ale pan wie wszystko! Wiem tyle, ile mi potrzeba powiedział Attwa- ter. Chodz do mnie. I kapitan z pokładu Farallone zobaczył, że obaj udali się w stronę domu. ROZDZIAA 11 DAWID I GOLIAT Huish chronił się przed blaskiem dnia z twarzą obróconą ku domkowi, z podkurczonymi kolanami. Drobne jego kości w cienkim podzwrotnikowym ubraniu zdawały się jeszcze drobniejsze i Davis, siedząc koło rei, przyglądał mu się ponuro. Myślał, jakiej rady i pomocy mógłby się spodziewać po tej nikczemnej postaci. Bo od czasu, gdy opuścił go Herrick przeszedłszy na stronę wroga Huish był jedyną jego ucieczką i wyrocznią. Zastanawiał się nad ich wspólną dolą ze ściśnię-
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkarro31.pev.pl
|